[ Pobierz całość w formacie PDF ]

na jaką sobie zasłużyli. Nawet sędzia patrzyła na nią
z aprobatÄ…, kiedy pewnym gÅ‚osem skÅ‚adaÅ‚a zeznania. Po­
czuła przypływ dawnej siły. Teraz była już przekonana,
że może wrócić do dawnego życia i pracy.
Patrzyła na przyjaciółkę, zadziwiona jej spokojem.
- Allison, jak ty to znosisz?
- Już prawie odzyskałam równowagę. Matt i Lisa
bardzo mi w tym pomogli. Nie można się rozklejać, kiedy
trzeba się kimś opiekować.
- No właśnie. Dzieci...
- Dzieci przede wszystkim tęsknią za swoją chrzestną
matkÄ…. Kiedy je odwiedzisz?
- Chcą się ze mną spotkać?
- Ależ oczywiÅ›cie. StraciÅ‚y ojca. Wszyscy teraz je­
steśmy im potrzebni, żeby odbudować ich życie. Martwią
się o ciebie. Chciałyby zobaczyć na własne oczy, że jesteś
w dobrej formie. - Allison spojrzała na nią bacznie. - Bo
jesteÅ› w dobrej formie, prawda?
Mercy wciągnęła głęboko powietrze.
- Tak, chyba jestem - odparła cicho.
- To dobrze. Możesz spędzić z nami Nowy Rok.
- Dziękuję, ale raczej nie. Wpadnę z wizytą do dzieci,
ale mam jeszcze coś do zrobienia. Coś bardzo ważnego.
Owszem, pełna wiary w siebie mogła wrócić do tak
brutalnie przerwanego dawnego życia. Nie potrafiłaby
jednak być jak kiedyÅ› oddana pracy, ponieważ serce i du­
szę zostawiła na ranczu w Wyoming.
Grant wrzucił na pikapa wielką belę siana. %7łałował,
że musiaÅ‚ je zwozić samochodem, ponieważ byÅ‚a to cięż­
ka praca, zwÅ‚aszcza zimÄ…. Powinien byÅ‚ wynająć heli­
kopter, który w kilka godzin wykonałby to zadanie.
CiszÄ™ przerwaÅ‚o radosne szczekanie Ryzykanta. Pew­
nie Walt wrócił z pierwszej wyprawy Lady wraz
z zrebięciem poza zagrodę przy stajni. Rano patrzył
z uÅ›miechem, jak maÅ‚a klaczka niepewnie stawia paty­
kowate nogi w śniegu. Zdał sobie wtedy sprawę, że już
dawno się nie uśmiechał. Chipper i Walt ostatnio wręcz
go unikali, po tym jak kilka razy zbeształ ich ostro bez
wyraznego powodu.
Ze stajni dobiegło go donośne rżenie Jokera. Zdziwił
siÄ™ trochÄ™, ponieważ koÅ„ byÅ‚ ostatnio niemal tak rozdraż­
niony jak on. Tym razem rżał radośnie, co mu się od
dawna nie zdarzyło. Grant spojrzał na stajnię, potem na
dom, ale nie spostrzegł nic nadzwyczajnego, więc wrócił
do pracy.
- Szczęśliwego Nowego Roku - wymamrotał pod
nosem i przerzucił kolejną belę siana. A potem następną,
i jeszcze jedną, i tak w nieskończoność. Wpadał przy
tym w coraz gorszy nastrój.
Zaklął pod nosem, kiedy ostatnią belę rzucił z taką
siłą, że przeleciała na drugą stronę samochodu. Już miał
okrążyć pikapa, kiedy nagle bela pojawiła się na szczycie
stosu.
- Dzięki - burknął. Pewnie Walt akurat przechodził
obok i mu pomógł.
- Nie ma za co.
Zastygł w bezruchu. Czyżby zaczynał mieć majaki?
Wydawało mu się, że słyszy głos Mercy, a przecież...
Wyszła zza stosu siana i podeszła do niego bliżej. Nie
potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. I jak się tu dostała?
Nie sÅ‚yszaÅ‚ warkotu samochodu. A może przyszÅ‚a pie­
chotÄ… od głównej drogi? Nie byÅ‚o to wykluczone, ponie­
waż nawet wyglądała jak wędrowiec. Miała na sobie
dżinsy, sportowe buty i flanelowÄ… koszulÄ™. WyglÄ…daÅ‚a zu­
pełnie inaczej niż w telewizji. Widok jej rozpuszczonych
włosów przywołał wspomnienia...
- OglÄ…daÅ‚em przesÅ‚uchania, wiem o wszystkim - oz­
najmił. - Gratuluję ci.
Wzruszyła ramionami, jakby nie rozmawiali o czymś,
co tak niedawno zajmowało wszystkie jej myśli.
- Istnieje szansa, że zdecydujÄ… siÄ™ na ukÅ‚ad z proku­
raturą i nie będzie procesu. Mafia nie lubi rozgłosu, więc
teraz nikt nie będzie ich już chronił.
- Zrobiłaś, co do ciebie należało.
- Tak. Przewidziałeś to.
- Tylko ty w siebie wątpiłaś. - Zdjął rękawice -
Wszystko u ciebie wporzÄ…dku?
- Tak. - Jej glos brzmiał zadziwiająco spokojnie. -
Miałeś rację. Nie mogłam nic zrobić. Nawet Allison to
wiedziała. Ale musiałam przejść długą drogę, zanim się
o tym przekonałam.
- Czasami tak trzeba. Kiedy wracasz do pracy?
- Mam nadzieję, że zaraz.
Zgasła w nim ostatnia iskierka nadziei. Odwrócił
wzrok i wsunął rękawice do tylnej kieszeni spodni. Nie
był pewien, czy kontroluje wyraz swojej twarzy.
- To znaczy, jeÅ›li szef rancza MCC przyjmuje pra­
cowników - dodała miękko.
Odwrócił się gwałtownie.
- Co?
Wskazała na stos bel siana.
- Chyba przydałaby ci się pomoc. - Patrzył na nią
z niezbyt inteligentnÄ… minÄ…, ale nic nie mógÅ‚ na to po­
radzić. Oparła się o samochód, jakby się bała, że straci
równowagÄ™. - Jest jeszcze jeden problem - ciÄ…gnęła nie­
co drżącym głosem. - Szukam stałej pracy.
Bał się, że coś zle zrozumiał.
- Ale przecież ty masz pracę.
- MiaÅ‚am. I przez jakiÅ› czas bardzo jÄ… kochaÅ‚am. Zro­
zumiałam jednak, że ta praca zabiera mi więcej, niż daje.
Więc z niej zrezygnowałam.
- Zrezygnowałaś?
Skinęła głową.
- To pewnie głupie z mojej strony. Ale sam wiesz,
jakie są te dziewczyny z miasta. Wariatki. Kiedy już się
upewniłam, że mogę wrócić do pracy, nagle stwierdziłam,
że wcale tego nie chcę. I nie dbałam o to, czy... znajdę
inne zajęcie.
Był tak zaskoczony, że tylko powtórzył:
- Naprawdę zrezygnowałaś?
- Tak. Wczoraj.
Wczoraj. Wczoraj zwolniła się z pracy, a dzisiaj już
tu jest?
- Mercy - zaczął, ale natychmiast zamilkł, nadal się
obawiając, że zle ją zrozumiał.
StaÅ‚a przy samochodzie i skubaÅ‚a zdzbÅ‚a sÅ‚omy wy­
stajÄ…ce z beli. Nagle zrozumiaÅ‚, że jest równie zdener­
wowana, jak on. Wtem podniosła głowę i znów stała się
dawną, odważną Mercy.
Pojął, że Mercy ma coś, czego brakowało Constance,
czego nie miała nawet jego matka - a tym czymś jest
niezależność. Jeśli zdecydowała się zostać na ranczu, to
wyłącznie z własnej woli.
- Jeśli naprawdę zależy ci na pracy, to mam wolne
miejsce. Chyba wiesz, w co siÄ™ pakujesz?
- Wiem - wyszeptała. - Mam nadzieję, że ty też to
wiesz.
Ogarnęła go radość tak wielka, że się przestraszył.
- Dobrze sobie dajesz radÄ™ z Jokerem. Zwietnie siÄ™
spisałaś przy narodzinach zrebięcia.
- ChciaÅ‚abym, żeby urodziÅ‚o siÄ™ jeszcze mnóstwo ma­
luchów. Bardzo ich tu brakuje.
- Jakie maluchy masz na myśli?
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Kocham cię - szepnęła. - Więc jak ci się wydaje?
Grant na chwilÄ™ zamknÄ…Å‚ oczy.
- Ja też cię kocham.
- Wiem - odparła i uśmiechnęła się do niego z mi-
łością. - Domyśliłam się tego, kiedy przyjechałeś do
mnie, do miasta, chociaż przecież go nie znosisz.
Grant uśmiechnął się ironicznie.
- Zdradziłem się, co?
- Nie wiedziaÅ‚am tylko, czy kochasz mnie wystar­
czająco mocno, żeby mi wybaczyć.
- Wybaczyć? Co takiego?
- To, że jestem dziewczyną z miasta.
- Zapewniam ciÄ™, że już niÄ… nie jesteÅ› - oznajmiÅ‚ po­
ważnie.
- A więc nasze dzieci też nie będą miejskimi dziećmi.
Grant nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu na
myÅ›l o biegajÄ…cych po ranczu maÅ‚ych Å‚obuziakach, nie­
ustraszonych jak ich matka.
- Zastanawiam się, jakie imię dać temu zrebięciu -
powiedział, nadal się uśmiechając. - Przecież to córka
Płomienia Fortune'ów. Zasługuje na godne imię.
- Coś przychodzi ci do głowy?
Objął ją wreszcie i poczuł, że znów ogarnia go żar,
ale złagodzony czułością, której przedtem nie śmiał do
siebie dopuścić.
- Może Płomień Mercy? - zaproponował.
Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ pocałował ją
mocno, jakby chciał wyjaśnić, skąd mu to imię przyszło
na myśl.
EPILOG
- WÅ‚aÅ›nie takiej krwi potrzebuje ta rodzina - oznaj­
mił Sterling Foster z aprobatą.
- O kim ty mówisz? - Kate Fortune z gracją wstała
z fotela, patrząc na wysokiego prawnika z gęstą grzywą
siwych włosów, który od lat trwał przy niej w dobrych
i złych chwilach.
- O młodym McClure. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl