[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niezdrową wyrazistością, pomimo że dwa z moich zmysłów zostały w brutalny sposób zaatakowane. W
uszach bowiem rozbrzmiewało mi wciąż echo tego rozdzierającego krzyku, nozdrza zaś przepełniał odór
rozchodzący się po całym pomieszczeniu. Umysł mój, równie czujny jak zmysły, natychmiast oszacował
sytuację jako poważną, i niemal automatycznie poderwawszy się z łóżka, odwróciłem się, by sięgnąć po
narzędzie zniszczenia, które zostawiliśmy wymierzone w plamę pleśni przed kominkiem. Gdy się obróciłem,
to, co ujrzałem, sprawiło, że zastygłem w bezruchu. Wrzask bowiem pochodził z ust mego stryja, ja
natomiast nie wiedziałem, przed jakim zagrożeniem miałem bronić jego i siebie.
Okazało się, że widok był znacznie gorszy, niż się spodziewałem. Istnieją koszmary wychodzące
poza wszelkie znane bariery potworności, ta natomiast groza, niepojęta i mrożąca krew w żyłach, była jedną
z tych, którą kosmos rezerwuje dla garstki nielicznych pechowców-nieszczęśników. Z przeżartej grzybem i
wilgocią ziemi płynęło widmowe, trupie światło, żółte i niezdrowe, jak ropa z zakażonych tkanek, które
falując i kołysząc się, urosło do gigantycznych rozmiarów, przyjmując mglistą postać ni to człowieka, ni to
bestii, przez którą mogłem dostrzec znajdujące się dalej komin i ruszt kominka. Miało mnóstwo oczu,
wilczych, wygłodniałych i drwiących, a jego toporna, jakby owalna głowa na czubku rozpłynęła się w
cienką smużkę mgiełki, która wirując przez chwilę, jęła rozpraszać się i znikać w czeluściach komina.
Powiadam, że widziałem to coś, lecz dopiero otrząsnąwszy się ze zdenerwowania, po dłuższym namyśle,
zdołałem przypomnieć sobie jego wygląd. W tamtych chwilach była to dla mnie jedynie wirująca, lekko
fosforyzująca chmura grzybiastego plugastwa, spowijająca i rozpuszczająca z niezwykłą wręcz
plastycznością jedyny obiekt, na którym skupiłem całą swą uwagę. Obiektem tym był mój stryj, sędziwy
Elihu Whipple, którego czerniejące i rozkładające się oblicze łypało na mnie i szczerzyło się drwiąco, który
wyciągał ku mnie ociekające tkankami zakrzywione w szpony palce, by rozedrzeć mnie na strzępy z
nienasyconą wściekłością wywołaną tą zatrważającą grozą.
Tylko rutyna pozwoliła mi ocalić zdrowe zmysły. Byłem dobrze przygotowany na nadejście tej
chwili i teraz poddałem się rutynie nabytej wskutek treningu. Ona mnie ocaliła. Stwierdziwszy, że wirujący
zły opar był niematerialny, a przeto nie sposób było go zniszczyć tak jak rzeczy fizyczne, nie sięgnąłem po
miotacz płomieni po lewej, lecz po cylinder Crookesa, i uruchomiwszy aparat, skierowałem na tę
nieśmiertelną, nienazwaną plugawość moc najsilniejszego promieniowania, jaką człowiek swą wiedzą jest w
stanie wyzwolić z przestrzeni i fluidów natury. Pojawiła się błękitnawa mgiełka i rozległo się szaleńcze
pyrkota-nie, a potem na moich oczach żółtawa fosforescencja poczęła słabnąć. Zorientowałem się, że jej
blaknięcie wywołał jedynie kontrast z niebieskim ogniem i że fale z urządzenia nie wywarły na istocie
żadnego skutku.
I nagle w samym środku tego demonicznego widowiska ujrzałem nową grozę, która wydobyła z
mych ust krzyk przerażenia i skierowała mnie słaniającego się na nogach do klamki nie zamkniętych drzwi
od ulicy. Nie bacząc na to, jakie koszmary mogę wypuścić na świat ani jakie zdanie będą mieli o mnie
ludzie, gdy dowiedzą się, co uczyniłem, pragnąłem jedynie opuścić to przeklęte miejsce. W tym słabym
świetle, będącym mieszaniną żółtej i niebieskiej poświaty postać mego stryja rozpłynęła się nagle niczym
wosk. Składu tej substancji jednak nie sposób było nawet pobieżnie określić i nagle na jego roztapiającej się
twarzy pojawiły się zmieniające się jak w kalejdoskopie oblicza, których wygląd mógł zrodzić się jedynie w
umyśle szaleńca. Był w jednej chwili diabłem i całym legionem szatanów, trupem z kostnicy i całą rzeszą
innych nienazwanych istot. Oświetlone mieszanką niepewnych promieni, owo galaretowate oblicze przyjęło
dziesięć, dwadzieścia, sto odmiennych kształtów. Uśmiechając się, zaczęło spływać na ziemię gęstymi
oleistymi strugami, karykatura podobizny legionów osobliwych i wcale nie tak niezwykłych zarazem.
Ujrzałem rysy twarzy rodu Harrisów, zarówno męskich, jak i żeńskich, dorosłych i dzieci, a także
innych, starych i młodych, ostrych i łagodnych, znajomych i nieznajomych. Przez sekundę mignął mi także
nieco spaczony wizerunek nieszczęsnej Rhoby Harris, której podobiznę widziałem w School of Design
Museum, a innym razem wydawało mi się, że dostrzegam charakterystyczne, z uwagi na kościstą budowę,
oblicze Mercy Dexter, zapamiętane przeze mnie z obrazu w domu Carringtona Harrisa. Było to przerażające
doświadczenie, którego nie sposób opowiedzieć aż do samego końca, kiedy ujrzałem osobliwie ze sobą
złączone wizerunki służącej i niemowlęcia, majaczące tuż nad porośniętym grzybem klepiskiem, gdzie
rozlewała się plama zielonkawego tłuszczu. Wydawało się, jakby te zmieniające się kształty walczyły
między sobą, usiłując przybrać na powrót łagodne rysy twarzy mojego stryja. Chciałbym myśleć, że jeszcze
wtedy istniał i że w ten sposób próbował pożegnać się ze mną. Chyba wykrztusiłem wówczas przez
zaciśnięte gardło krótkie pożegnanie i czym prędzej wybiegłem na ulicę. Cienka strużka tłuszczu podążała
za mną przez drzwi, aż do skraju zroszonego deszczem chodnika.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]