[ Pobierz całość w formacie PDF ]

głos niesie się przez podwórko z siłą wyrobioną przez lata nauczania na ulicy. Do-
nośność głosu przykuwa uwagę kobiety która pojawia się w drzwiach od strony
Roberta. Choć jest Europejką, ma na sobie sari. Młodsza od wielebnego, którego
stercząca siwa czupryna świadczy o jakichś sześćdziesięciu latach bojów z ży-
ciem, upięła jasne włosy w ciasny kok.
 Czandra?  woła.
 Tak, Ambaji?  odkrzykuje Robert.
 Skończyłeś robotę?
 Tak, Ambaji.
 Czy jesteś mu do czegoś potrzebny? Wielebny Macfarlane mruczy:
 Powiedz jej, że tak. Jest nowa dostawa. Chcę wszystko sprawdzić.
 Jestem, Ambaji.
 Nowe czaszki? Bardzo dobrze. Powiedz mu, żeby cię za długo nie trzymał.
Czandra-Robert odwraca twarz w stronę brodacza i ściany.
 Pani mówi. . .
 Słyszałem  mamrocze wielebny.  A teraz przejdz na drugą stronę i po-
móż mi rozpakować rzeczy. Przyjechały aż z Edynburga.  Nazwę miasta wy-
mawia z naciskiem, jakby chciał podkreślić jego znaczenie i nadzwyczajność.
Młodzik przeciąga pod mur skrzynię do pakowania. Staje na niej i pokonuje
przeszkodę. Po drodze zrzuca obluzowaną cegłę. Wielebny zakasuje rękawy jak
do ciężkiej pracy i prowadzi Roberta do niskiej sali służącej za kościół. Sprzęty
są tu proste i surowe. Naprzeciw ciężkiego stołu i pulpitu stoją rzędy ławek bez
oparć. Wzdłuż ścian leżą na pólkach stosy śpiewników. Na drugim końcu sali
widać podwójne drzwi, zaryglowane grubą drewnianą belką. Przez dwucalową
szparę pod nimi sączą się do środka odgłosy miasta: stukot dwukółek, dzwonki
rowerów, wołanie przekupniów. Pomieszczenie jest czyste, lecz demonstracyjnie
spartańskie. Jedynym ustępstwem na rzecz wygody jest wentylator u sufitu.
 Masz zwracać się do mojej żony jej właściwym nazwiskiem  warczy
Macfarlane.  Nie chcę słyszeć w twoich ustach tego bełkotu, który sobie przy-
swoiła.
 Tak, wielebny Macfarlane.
 To pani Macfarlane. I nie pozwól, żeby cię nazywała Czan-coś-tam. Robert.
Elspeth i Robert. Bardzo stosowne imiona.
Drobinki kurzu wirują w promieniach słońca, gdy obaj przechodzą przez ko-
ściół i pną się wąskimi schodami na górę do pomieszczenia, które służy wieleb-
nemu za sypialnię i laboratorium. Robert zatrzymuje się w drzwiach, podczas
143
gdy Macfarlane sadzi wielkimi krokami po skrzypiącej podłodze i zamaszyście
otwiera okiennice. Uliczny gwar wdziera się do środka, a ciemny pokój odsłania
chwalebną prostotę.
Wielebny Andrew Macfarlane wierzy, że sprzątanie jest rodzajem pomniejszej
modlitwy, służebnej wobec ważniejszych form w rodzaju wiosennych porządków
czy gimnastyki. W rezultacie zamieszkuje przestrzeń o idealnych kantach. Setki
książek ułożonych w alfabetycznej kolejności na półkach bez śladu kurzu, twar-
de składane łóżko, zasłane z żołnierską precyzją, podniszczone biurko wolne od
niepotrzebnych papierów oraz starannie zamknięte na klucz szafy, pełne nieco-
dziennych przedmiotów badań. %7ładen bożek nie hańbi nieskazitelnej bieli ścian,
żaden frywolny dywan czy mata nie kalają szlachetnych desek podłogi. Osobista
próżność, uwięziona w podróżnym metalowym kufrze wypełnionym ubraniami,
dochodzi do głosu dwa razy w miesiącu, ograniczona do maleńkiej powierzchni
lusterka używanego w trakcie przycinania brody. Przez resztę czasu lusterko leży
odwrócone na umywalce. Gdyby strzyżenie brody odbywało się częściej, wiodło-
by do grzechu. U zródeł patriarchalnego wyglądu i niekontrolowanego porostu
brody wielebnego leży dyktat religijnej profilaktyki, a nie pobłażanie samemu
sobie czy (Boże uchowaj!) estetyczne upodobania. Jak w przypadku pomieszcze-
nia mieszkalnego, nic, co dotyczy człowieka, nie jest wynikiem ślepego trafu czy
niedbalstwa.
A jednak w ten duszny świat wsączyła się odrobina uczucia. Zasada braku
wizerunków została złamana. Na biurku stoi kupiona na bazarze mosiężna ramka
mieszcząca dwie fotografie. Robert, który często bywa w tym pokoju, znów rzu-
ca spojrzenie w jej kierunku. Dwaj młodzi żołnierze piechoty patrzą bezmyślnie
w obiektyw aparatu. Dwie różne pracownie fotograficzne. Dwa różne odcienie
sepii. Dwaj nieżyjący synowie. Ich twarze budzą w Robercie nieodmienną fascy-
nację, choć daremnie szukać w nich rysów rodziców. Zastygłe i stanowcze, są
grobowcem uczucia, które rządzi życiem tego domostwa. To z ich powodu, Ro-
bert wie o tym, Ambaji wzięła go do siebie, a wielebny pozwala mu tu być.
 Miałeś mi pomagać, a nie bujać w obłokach.
Głos Macfarlane a przywraca go rzeczywistości. Robert pomaga wielebnemu
podważyć wieko niedużej skrzyni i odkłada je na bok. Obaj wyjmują rowkowa-
ne deseczki oraz kilka małych skórzanych futerałów z kompletem suwmiarek,
regulowanych imadeł i ciężkich mosiężnych liniałów, jest też składany ekran na
metalowym stojaku, taki jaki Robert widywał podczas projekcji filmów, tyle że
czarny.
Macfarlane wyciąga z kieszeni klucz i otwiera jedną z pokaznych drewnianych
szaf. W środku, troskliwie ułożone na półkach, leżą w rzędach ludzkie czaszki.
Wielebny patrzy na nie czule.
 Witaj, moja mała Golgoto.
Schyla się i z samego dołu wyciąga ciężką skrzynię z narzędziami.
144 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl