[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Gdy podbiegła bliżej, z przerażeniem zauważyła, że Blake jest w uprzęży i że
mężczyzni właśnie spuszczają go na dół.
- Co wy robicie?! - krzyknęła.
Odwrócili się. Maszerowała w ich stronę poganiana przez strach. Porywi-
sty wiatr w plecy pchał ją w stronę morza.
- Czy wyście powariowali?! Odsuńcie się! - Cała szóstka stała na samiut-
kim brzegu. - To się znowu może obsunąć! Wciągnijcie doktora z powrotem!
- Nie możemy - rzekł jeden z rybaków, ledwie odrywając wzrok od tego,
co działo się w dole. - Można się tam dostać tylko ze śmigłowca, ale nie ma
na to czasu. Tam jest Tom i Dan. Dan nie może oddychać. Tom krzyczał, że
Dan robi się siny. Stracił przytomność i leci mu krew z ust. Mieliśmy do wy-
boru spuścić doktora, albo pozwolić Danowi umrzeć.
Blake ruszył rybakowi na pomoc, ponieważ potrafi myśleć tylko o jednym,
jej więc przypadł obowiązek troszczenia się o innych. Musi odciągnąć tych
półgłówków od krawędzi.
- Gdzie jest szef straży pożarnej? - Dwanaście lat wstecz w takich sytu-
acjach akcją kierował Allan. Był wyjątkowo bystry i odważny jak lew. Wła-
ściwy człowiek na właściwym miejscu.
- W Brisbane. Na weselu córki.
S
R
Wzrok zebranych spoczął na niej. Niebywałe! Dziesięć lat temu traktowali
ją z góry, jak niechciane dziecko. Teraz, gdy została lekarzem i podniosła na
nich glos, oczekują od niej cudów. Ma przed sobą elitę miejscowych głupców.
- Odsuńcie się. - Na czworakach ruszyła naprzód.
Tak, Blake jest na półce, tam gdzie zatrzymali się dwaj mężczyzni. Pochy-
la się nad jednym, podczas gdy drugi bezradnie mu się przygląda. Jest lepiej,
niż myślała. Skalna półka wyglądała całkiem solidnie.
- Czy Blake ma komórkę?
- Tu nie ma zasięgu.
Trudno, musi myśleć za dwoje. Wycofała się i podeszła do mężczyzn.
Trzech rybaków, dwóch strażaków i jeden kierowca karetki. Sami znajomi.
- Bill, podczołgasz się tam, gdzie leżałam. Staraj się mieć środek ciężko-
ści jak najdalej krawędzi. Ktoś musi pilnować liny, a tylko Bill ma dorosłe
dzieci.
Zrozumieli.
- Trzeba będzie spuścić Blake'owi tlen. - Zauważyła, że przyjechał na
miejsce wypadku ze swą podręczną torbą. W razie czego będzie mógł zrobić
tracheotomię. - Henry, masz przenośną butlę z tlenem?
- Jasne, Nell... pani doktor.
- Daj ją Billowi, zanim dotrze do krawędzi. I drugą linę. Im mniej razy bę-
dzie się wycofywał, tym lepiej. Przynieś też sól fizjologiczną i wszystko do
kroplówki. - Zawahała się. - Bill, podejmiesz się? Mogę cię wyręczyć.
- Nie ma mowy - zaprotestował Bill przez ściśnięte gardło. - Masz maleń-
stwo. Kobieto, zastanów się.
Myślami była już krok dalej.
- Gdzie jest ten trzeci, który wpadł do wody?
- Zabrała go straż przybrzeżna. Mało nie roztrzaskali się na skałach, ale
go wyłowili. Wyglądał na nieprzytomnego.
S
R
Powiodła wzrokiem po wzburzonym morzu.
- Gdzie oni są?
- Mieli zabrać go na przystań, ale nie wiadomo, czy zdążą przed przypły-
wem.
- Pojadę im na spotkanie - oznajmiła, mimo że nie chciała zostawiać Blak-
e'a i dwóch rannych w rękach tych durni. Lecz ten trzeci może bardziej po-
trzebować jej pomocy. - Zbierzcie więcej ludzi. Wszystkich strażaków. - Na
pewno będą mieli więcej rozumu, pomyślała. - I niech nikt oprócz Billa nie
podchodzi do krawędzi. Ułóżcie deski, żeby przy spuszczaniu sprzętu środek
ciężkości był jak najdalej. I czekajcie na śmigłowiec! Bo jeśli zaczniecie ich
tu wciągać...
Powinna się modlić za wszystkich, mimo to modliła się przede wszystkim
za niego. To, co do niego czuła, nie miało większego sensu, ale taka była rze-
czywistość. Azy napłynęły jej do oczu, gdy przypomniała sobie jego papiero-
we anioły.
- Miejcie go w swojej opiece - rozkazała im, ruszając do przystani.
Nie będzie łatwo, pomyślała na widok spienionej zatoki. Przystań znajdo-
wała się tuż przy ujściu rzeki, które w porze przypływu przybierało rozmiary
imponującego, wzburzonego jeziora. Wypływanie na taką wodę graniczyło z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl