[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gdzie miała odbyć się spowiedz.
Zachowywał się uprzejmie, bynajmniej nie uniżenie. Głowę jego okalała niewielka korona
złocistych włosów, przyciętych bardzo krótko na samym szczycie łysej poza tym czaszki; oczy zaś
miał duże i nieco wystraszone.
Gdy usiadł, ja uklęknąłem przy nim na chłodnej posadzce i wyrzuciłem z siebie całą swą
makabryczną historię.
Opowiadałem szybko i bez przerwy, relacjonując z pochyloną głową jedno wydarzenie za
drugim: pierwsze niepokojące wypadki, które zaciekawiły mnie i wprawiły w zalęknienie;
tajemnicze, urywane słowa mojego ojca; wreszcie sam atak na nasz zamek i śmierć prawie
wszystkich znajdujących się w nim ludzi. Gdym opowiadał o mym bracie i siostrze, zacząłem
gestykulować jak opętany, kreśląc w powietrzu kształt głowy mojego braciszka, dysząc, jakbym
nie mógł złapać powietrza.
Dopiero po wyrzeknięciu ostatnich słów uniosłem wzrok i zobaczyłem, że młody ksiądz
posyła mi z góry spojrzenie pełne osłupienia i najczystszej zgrozy.
Nie wiedziałem, jak mam to rozumieć. Takiż sam bowiem wyraz twarzy mógłby mieć
człowiek bojący się tego czy innego owada lub przerażony nadciągającym ku niemu batalionem
okrutnych morderców.
A czegóż, na miłość boską, się spodziewałem?
- Posłuchaj mnie, ojcze - rzekłem. - Wystarczy tylko, że poślesz kogoś na tę górę, a
przekonasz się o prawdziwości mych słów. - Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem ręce w
błagalnym geście. - To wszystko. Poślij tam kogoś. Niczego stamtąd nie ukradziono, niczego nie
wywieziono, jedynie ja zabrałem kilka rzeczy. Udaj się tam, zaklinam. Ręczę, że wszystko
znajduje się tam w nie zmienionym stanie, chyba że kruki i myszołowy zebrały się na odwagę,
aby poczynić tam własne porządki.
Ksiądz milczał. Na jego młodym obliczu pulsowała krew, usta miał rozchylone, a z oczu bił
wyraz zdumienia i rozpaczy.
Było to dlań zaprawdę aż nazbyt fantastyczne. Ten młodzik najpewniej dopiero co opuścił
seminarium i słyszał jak dotąd jedynie wyznania zakonnic spowiadających się z nieczystych
myśli. Może też raz do roku przychodzili do niego mężczyzni, aby poskarżyć się na grzeszność
ciała, albowiem własne żony przymusiły ich właśnie do wypełnienia małżeńskich obowiązków.
Ogarnął mnie gniew.
- Obowiązuje cię tajemnica spowiedzi - powiedziałem, starając się zachować cierpliwość.
Pilnowałem się także, by nie przybierać nadmiernie pańskiego tonu, gdyż księża nader często
skłaniali mnie do takiej postawy. Ich głupota potrafiła wyprowadzić mnie z równowagi. - Udzielę
ci jednak pozwolenia, byś nadal tej tajemnicy dochowując, wyekspediował posłańca na opisaną
przeze mnie górę...
- Synu, zali sam nie pojmujesz? - W jego niskim głosie słyszało się zaskakującą
stanowczość i pewność siebie. - Tych zbójców mogli wszak nasłać tam sami Medyceusze.
- Nie, nie, nie, ojcze - oponowałem, kręcąc głową. - Widziałem, jak tej kobiecie odpadła
ręka. Sam zresztą tę rękę odciąłem. Powiadam: widziałem, jak ta kończyna na powrót zrasta się z
ciałem. To były demony. Wierz mi, proszę. Te stwory to wiedzmy z piekła rodem, i nazbyt są
liczne, bym mógł z nimi walczyć sam. Potrzebna mi pomoc. Brak nam czasu na wątpliwości. Nie
mamy czasu na racjonalne skrupuły. Tu trzeba dominikanów!
Potrząsnął głową bez najmniejszego wahania.
- Odchodzisz od zmysłów, synu - powiedział. - Jestem pewien, że przytrafiło ci się coś
strasznego i ty w to wszystko głęboko wierzysz. Ale w rzeczywistości to się nie zdarzyło. Poniosła
cię wyobraznia. Wiesz dobrze, iż jest wśród nas wiele staruszek, umiejących podobno rzucić
urok...
- Wiem - przerwałem. - Umiem natychmiast rozpoznać normalnego alchemika albo
zwyczajną czarownicę. Tutaj nie chodzi o uliczną magię, ojcze. Powiadam ci: tamte demony
pozabijały wszystkich mieszkańców zaniku i okolicznych wsi. Nie umiesz tego zrozumieć?
I znowu zasypałem go garścią makabrycznych szczegółów. Opowiedziałem, jak Urszula
weszła przez okno do pokoju w gospodzie, lecz mówiąc to, zrozumiałem nagle, że tylko
pogarszam sprawę.
No cóż - ten młody księżulo mógł sobie pomyśleć, że w sennym koszmarze po prostu
nawiedził mnie sukub. Cały mój wysiłek pozbawiony był zatem jakiegokolwiek sensu.
Serce kłuło mnie w piersi, a całe ciało oblewał pot. Traciłem czas.
- Udziel mi rozgrzeszenia, ojcze - powiedziałem.
- Mam do ciebie prośbę - rzekł ksiądz i dotknął mojej ręki. Jego dłoń drżała, a cały wygląd
zdradzał jeszcze większą konfuzję niż wcześniej. Sprawiał przy tym wrażenie szczerze
zatroskanego o stan mojej duszy.
- O co chodzi? - spytałem chłodno. Chciałem natychmiast stąd wybiec. Musiałem znalezć
jakiś klasztor! Albo przynajmniej któregoś z żyjących w tym mieście alchemików. Z pewnością [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl