[ Pobierz całość w formacie PDF ]

owocami, a pod tymi krzakami, na brzegu stawu, siedziała młoda dziewczyna.
Była doń na pół obrócona twarzą. Najpierw dostrzegł schyloną głowę, uwieńczoną
gęstą masą falistych splotów; potem, skoro podniosła głowę, zobaczył rysy.
Policzki miała rumiane, ciemne oczy błyszczące. Zmiejąc się schyliła znów głowę,
ocierając się policzkiem o jakieś porosłe gęstym futerkiem stworzonko, które gramoliło
się jej na kolana. Mężczyzna dostrzegł wpierw jedno stworzonko, potem drugie: dwa
malutkie bobry. Przesunął wzrokiem dalej. Na brzegu stawu, na pół wylazłszy z wody,
siedział dorosły bóbr. Ten patriarcha wiedział o czyjejś obecności w wierzbowej
gęstwinie!
Dziewczyna przemawiała do malutkich bobrów i śmiała się do nich, nazywając je po
imieniu. Jeden wabił się Telesforek, a drugi Jasiek. Człowiek słuchał tej gawędy
wstrzymując oddech. Obserwował, jak się z nimi droczy, to zbliżając to odsuwając
wielką, czerwoną marchew. Jeden gramoląc się jej na ramię zaplątał łapkę w długie
pasmo ciemnych włosów.
 Telek!  zawołała dziewczyna z oburzeniem.  Co za gbur z ciebie, Telek!
Stary bóbr trwał nadal nieruchomo, obserwując grożące śród wierzb
niebezpieczeństwo. Jakiś towarzysz leniwie przepłynął mimo, lecz zwietrzywszy cudzą
obecność, plasnął wodę ogonem na alarm i co prędzej dał nura.
Dziewczyna, obracając się szybko, przemówiła do bobra siedzącego wciąż na brzegu.
 Co ci się stało, Pietrek?  spytała.  Przestań wydziwiać! Podejdz bliżej i wez
marchewkÄ™!
W tej samej chwili właśnie usłyszała za sobą okrzyk, a spojrzawszy w kierunku, skąd
głos dochodził, dostrzegła śród gałęzi wierzbowych twarz obcego człowieka.
Rozdział XV
POWRÓT WDROWCA
Mona Guyon nie zlękła się wcale.
Była tylko mocno zdziwiona, oszołomiona prawie niezwykłością tego, co zaszło. Ani
zbladła jednak, ani krzyknęła. Zsunąwszy maleńkie bobry z podołka na ziemię, wstała
nie śpiesząc się, wysoka, szczupła i urodziwa nad podziw.
Uważnie obserwowała obcego przybysza i serce poczęło jej kołatać silniej, bowiem
wrodzona przenikliwość oraz długie przebywanie w głuszy nauczyły ją poniekąd czytać z
wyrazu twarzy dzieje, jakie człowiek przechodził. Tragedia znękanego oblicza wśród
wierzbowych gałęzi rzucała się po prostu w oczy. Głód, choroba, wyczerpanie tak
zupełne, że nieszczęśnikowi temu łatwiej byłoby z pewnością pełzać na czworakach,
nizli iść wyprostowanym normalnie.
Podczas gdy mu się tak przyglądała, dostrzegła w zbiedzonej twarzy nowy wyraz;
mężczyzna zresztą poczuł sam, że się oblewa rumieńcem wstydu. Rycerski instynkt;
czujny zawsze i żywy obruszył się w przekonaniu, że wobec ślicznej młodej dziewczyny
stwarza widowisko groteskowe i zatrważające. Lecz mimo że był zaskoczony, stropiony i
zbolały, nie zatracił wrodzonego poczucia humoru. Usiłował się nawet uśmiechnąć.
Próba wypadła wprost patetycznie:
 Przepraszam!  rzekł, niepewnie unosząc się na nogi i chwiejnie wyłażąc z
gęstwy. Ani łachmany, ani wielodniowy zarost na twarzy nie pozbawiły go pewnej dumy
i swoistej wytworności. Wyprostował się też i skłonił uprzejmie.  Wylazłem z gąszczu
niby wilk, i wiem, że w oczach pani przypominam zapewne wilka. Zapewniam wszakże,
iż jestem równie bezbronny jak jagnię i gdyby pani zechciała poczęstować mnie
marchewkÄ…?...
Głową wskazał kupkę złotawej marchwi, którą przyniosła dla swych bobrów.
Nieznajomy miał ogromnie miły głos. Monie przypomniało to dzwięk mowy ojca
Albanela, przy czym na pobladłych ustach i w znużonych oczach obcego wędrowca igrał
przyjazny uśmiech. Dziewczyna szybko zbliżyła się do niego, kładąc mu rękę na
ramieniu. Silny dotyk młodej, zdrowej dłoni, dodał jak gdyby człowiekowi energii-
 Co się stało?  spytała Mona.  Wygląda pan?...
 Na chorego, a także trochę na wariata!  dokończył za nią mężczyzna, gdy
zawahała się w pół zdania.  Ale przede wszystkim jestem strasznie głodny, gdybym
więc mógł dostać tych parę marchewek?...
Pomogła mu dojść pod pień najbliższego drzewa, gdzie usiadł ciężko, jak gdyby padł
i zaraz też wzruszył ramionami z obrzydzenia nad własną słabością.
 Mam coś lepszego, nizli marchewka!  rzekła.  Proszę siedzieć tutaj, zaraz
przyniosÄ™!
Pośpieszyła przez polankę na ukos, w głębszy cień karłowatej sośniny, człowiek zaś
obrócił głowę, by ani na chwilę nie stracić jej z oczu. Uroda tej dziewczyny przejmująco
chwytała go za serce.
Niegdyś, przed bardzo wielu laty znał kogoś, kto do złudzenia przypominał to urocze
zjawisko. Szczupła sylwetka tak zręcznie płynąca nad murawą, cofnęła go o dwadzieścia
lat, aż słyszał niemal słodki głos wołający nań po imieniu. I miejsce było podobne: głusza
leśna poplamiona słońcem, przeświecającym wśród gałęzi drzew.
Wędrowiec potarł dłonią nieogolony zarost na twarzy i wzdrygnął się z trwogi.
Przyszło mu na myśl, że dziewczyna zlękła się go i po prostu umknęła. Skoro zatem
znikła pomiędzy karłowatą sośniną, człowiek sięgnąwszy do kupki surowej marchwi,
począł jeść chciwie.
Mona wróciła tak cicho, że usłyszał ją wtenczas dopiero, gdy się znalazła tuż obok.
Przyniosła ze sobą koszyk oraz wiaderko chłodnej, zródlanej wody. Rozesławszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl