[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i czujne.
- Dzień dobry. Pani Tabitha Graham, prawda?
John Delaney - przedstawił się.
- Delaney... - Tabitha zmrużyła oczy, następnie
Jayne Ann Krentz 215
powiodła wzrokiem po tradycyjnym ubraniu męż
czyzny, zatrzymała oczy na jego uprzejmej twarzy. -
Z Waszyngtonu...
Uniósł siwe brwi.
- Widzę, że nieobce jest pani moje nazwisko?
Zaczęła zamykać drzwi.
- Proszę odejść, panie Delaney. Trafił pan pod
niewłaściwy adres. Tu jest stan Waszyngton, nie
miasto Waszyngton. Niech pan wraca do stolicy.
Wsunął za próg wypastowany czarny but, tak by
uniemożliwić jej zamknięcie drzwi.
- Zakładam, że wie pani, po co przyjechałem.
Zacisnęła dłonie w pięści.
- On z panem nie wróci. Teraz tu jest jego miejsce.
Ze mną.
- Wątpię. Jeśli dobrze go pani zna, powinna pani
wiedzieć, że to samotnik i indywidualista, który cha
dza własnymi drogami.
- Myli się pan!
Pchnęła drzwi. Czarny but nawet nie drgnął.
- Co tu się, do licha, dzieje?
Tabitha obejrzała się za siebie. Devlin stał w holu
ubrany w same spodnie, które przed chwilą musiał
zgarnąć z podłogi w salonie.
- Delaney? - mruknął i podszedł bliżej. - Powinie
nem był się domyślić. Nic dziwnego, że cały wczoraj
szy dzień czułem igły na plecach. Intuicja, psiakrew,
nigdy mnie nie zawodzi.
Delaney wyszczerzył zęby w uśmiechu.
216 PRZYGODA NA KARAIBACH
- Tak, ty faktycznie potrafisz przewidywać przy
szłość. Dlatego jesteś dla nas tak cenny.
Tabitha otworzyła szeroko oczy.
- Co? Jesteś jasnowidzem? - spytała zdumiona.
Devlin skrzywił się.
- Ależ skąd. Po prostu czasem miewam... takie
przebłyski. Intuicyjnie wyczuwam, kiedy ma się wy
darzyć coś złego. Na przykład cały wczorajszy wie
czór... - Urwawszy, przyjrzał się uważnie swojemu
byłemu szefowi. - Co tu robisz, Delaney? Akurat
byłeś na zachodnim wybrzeżu i postanowiłeś mnie
odwiedzić?
- No właśnie - odparł niewinnym tonem John
Delaney, starając się wejść do środka.
- Nie wierz mu, Dev! - zawołała Tabitha. - On cię
chce ściągnąć z powrotem do Waszyngtonu.
Popatrzyła z wrogością na obcego, który nie zwra
cał na nią najmniejszej uwagi.
- Wycieczka na Karaiby powinna była cię przeko
nać, że wciąż nadajesz się do tej roboty - ciągnął
spokojnie Delaney, utkwiwszy wzrok w Devlinie.
- Nie tylko zdobyłeś film, ale również rozprawiłeś się
z Waverlym. Od pewnego czasu wiedzieliśmy, że
w tym rejonie działa niezależny agent, ale nie po
trafiliśmy go odnalezć. A ty... To była bardzo miła
niespodzianka. Jesteśmy ci ogromnie wdzięczni.
- Wasza wdzięczność mi pochlebia.
Tabitha przeniosła spojrzenie z intruza na Devlina.
Dlaczego tak grzecznie rozmawia z Delaneyem? Dla-
Jayne Ann Krentz 217
czego nie pośle go do diabła? Przecież już podjął
decyzję, że zostanie z nią. A może nie?
Nagle poczuła ostre kłucie w sercu. Czy to moż
liwe, że Devlin znów ją wykorzystał, tym razem dla
zabicia nudy? %7łe przyjechał do Port Townsend, aby
zabawić się przez tydzień czy dwa, zanim wróci do
pracy w Waszyngtonie?
Boże, dlaczego tak spokojnie rozmawia z Dela-
neyem? Dlaczego nie wyrzuci go za drzwi?
- Czas najwyższy, Dev, żebyś przestał zawracać
sobie głowę biurem podróży i piękną panną Graham.
Powinieneś wrócić do Waszyngtonu, do roboty, na
której znasz się najlepiej.
Tabitha wstrzymała oddech. Nie była w stanie
wyczytać nic z twarzy ukochanego mężczyzny. Chyba
nie kusi go perspektywa niebezpiecznej pracy dla
Delaneya?
- Nie! - zawołała, nie mogąc dłużej wytrzymać
ciszy. - Nie wrócisz z nim, Dev!
- Nie? - Popatrzył jej pytająco w oczy.
- Nie! Prowadzisz biuro, nie jesteś już agentem.
- Biuro podróży - wtrącił Delaney - stanowi
doskonałą przykrywkę...
- Ale nie jest przykrywką! - przerwała mu ostro
Tabitha i z butną miną podeszła krok bliżej. - Jest
prawdziwym biurem, normalną, legalnie działającą
firmą, w której Devlin pracuje i w której zarabia na
życie! Poza tym jako człowiek żonaty nie będzie
ganiał po świecie, wykonując dla pana brudną robotę.
218 PRZYGODA NA KARAIBACH
Delaney zmierzył ją uważnym wzrokiem, jakby
dostrzegł w niej godnego siebie przeciwnika.
- Jako człowiek żonaty?
- Tak, panie Delaney. Zamierzam go poślubić i nie
pozwolę, aby dłużej ryzykował życie w mrocznych
alejkach i gęstych labiryntach...
- W labiryntach? - Delaney zmarszczył czoło;
najwyrazniej nie zrozumiał, o czym ona mówi.
- %7łeby gdziekolwiek ryzykował! Devlin wynaj
mie lokal sąsiadujący z moją księgarnią, w którym
będzie sprzedawał bilety samolotowe i wycieczki po
ciepłych morzach. Wieczory będzie spędzał w domu,
siedząc przed kominkiem i popijając koniak. Nie
będzie rozprawiał się z żadnymi zbójami ani narażał
na niebezpieczeństwa. Czy wyrażam się dostatecznie
jasno?
Delaney wpatrywał się w nią jak w dziwne zwierzę,
z którym styka się po raz pierwszy w życiu. Potem
skierował spojrzenie na Devlina.
- Do diabła, gdzieś ty ją znalazł?
- Nie ja ją, tylko ona mnie. W ciemnej alejce na St.
Regis. Ocaliła mi życie.
- No właśnie! Uratowałam go i nie pozwolę go
sobie odebrać!
- Ach tak? - Delaney łypnął na nią okiem, po czym
znów wbił wzrok w Devlina. - Wygląda na to, że
panna Graham zamierza cię bronić własną piersią.
Abyś przypadkiem nie dostał się w moje ręce. - Na
moment zaległa cisza. - Tego chcesz, Dev?
Jayne Ann Krentz 219
Tabitha również wbiła wzrok w Devlina. Przestała
oddychać. Serce waliło jej jak młotem. Niewiele może
zrobić, jeżeli Devlina kusi powrót do Waszyngtonu.
W tej sekundzie waży się jej przyszłość. Co będzie,
jeśli Devlin pocałuje ją na pożegnanie i wyjdzie razem
ze swoim dawnym szefem? Nie, to niemożliwe! Nie
może... nie chce go stracić!
- Dev - szepnęła. - Kocham cię.
- Naprawdę, Tabi?
- Nad życie.
Błysk radości w srebrzystych oczach rozjaśnił całe
pomieszczenie.
- Nie bój się, kotku. Nigdzie nie pojadę. Ja też cię
kocham. Od chwili, kiedy wyciągnęłaś mnie z tej
parszywej alejki na St. Regis. I jedyne, czego pragnę,
to zamieszkać tu z tobą.
Rzuciła mu się w ramiona z takim impetem, że aż
się lekko zachwiał, po czym przytuliła twarz do jego
nagiej klatki piersiowej i z całej siły go objęła.
- Och, Dev!
Ponad głową Tabithy Devlin uśmiechnął się do [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl