[ Pobierz całość w formacie PDF ]

czystymi jak Diana i jak ona uzbrojonymi w łuk i strzały.
Jeśli do tych amazonek doda się około sześciu tysięcy mężczyzn odzianych
w spodnie i w bawełniane koszule przewiązane w talii pasem tkaniny, obraz armii
dahomejskiej będzie kompletny.
Tego dnia Abomej był całkowicie wyludniony. Władca, jego służba, damsko-
-męska armia, poddani  wszyscy opuścili stolicę, aby zapełnić kilka mil dalej
rozległą równinę otoczoną wspaniałymi lasami.
Na tej właśnie równinie miało się odbyć uznanie nowego królu To tam tysiące
więzniów ujętych podczas ostatnich najazdów czekała śmierć w ofierze na jego
cześć.
Była prawie druga po południu, gdy nad równinę, zniżając lot, przybył  Al-
batros otoczony chmurami, które kryły go jeszcze przed spojrzeniami Dahomej-
czyków. Było ich tam przynajmniej sześćdziesiąt tysięcy, przybyłych ze wszyst-
kich zakątków królestwa  z Widah, Kerapaju, Ardrah, Tombory, z najbardziej
oddalonych wiosek.
Nowy król  dwudziestopięcioletni mocny chwat zwany Bu-Nadi, zajmował
pagórek ocieniony grupą drzew o gęstym listowiu. Przed nim tłoczył się jego no-
wy dwór, jego armia męska, amazonki, cały jego lud.
U stóp pagórka pięćdziesięciu muzykantów grało na prymitywnych instru-
mentach: były to wydające chrapliwe dzwięki kły słoni, bębny obciągnięte skóra-
mi łani, tykwy, gitary, żelazne dzwoneczki, bambusowe piszczałki, których prze-
nikliwy gwizd dominował nad wszystkim. Co chwilę oddawano salwy z karabi-
nów i garłaczy, strzelano z dział, ich lawety podskakiwały grożąc artylerzystkom
zmiażdżeniem, a panująca ogólna wrzawa i krzyki były tak głośne, że zagłuszy-
łyby wybuch prochu
W jednym z rogów równiny stłoczeni byli pod strażą wojowników jeńcy zobo-
wiązani do towarzyszenia na drugim świecie zmarłemu królowi, któremu śmierć
93
nie powinna w niczym umniejszyć przywilejów na wyższej władzy. Podczas ce-
remonii pogrzebowej Ghozo, ojca Bahadu, jego syn posłał za nim trzy tysiące
jeńców. Bu-Nadi nie mógł uczynić mniej dla swego poprzednika. Czyż nie trze-
ba wielu posłańców, by zwołać oprócz dusz także wszystkich mieszkańców nieba
zaproszonych do uczestnictwa w orszaku monarchy czczonego jako bóstwo?
Przez całą godzinę trwały rozwlekłe przemowy przerywane tańcami w wyko-
naniu nie tylko nadwornych tancerek, ale i amazonek, które przejawiały bardzo
wojowniczy wdzięk.
Powoli zbliżała się chwila hekatomby. Robur, który znał krwaw zwyczaje da-
homejskie, nie spuszczał oka z jeńców  mężczyzn, kobiet, dzieci przeznaczo-
nych do tych jatek.
Minghan stał u podnóża pagórka. Wymachiwał szablą oprawcy o zakrzywio-
nym ostrzu z przymocowanym doń ptakiem z metalu, którego ciężar czyni zamach
pewniejszym.
Tym razem nie był sam. Nie podołałby pracy, jaka go czekała. Wokół niego
stało stu katów wprawionych w ucinaniu głów jednym ciosem.
Tymczasem  Albatros powoli zbliżał się lotem ukośnym, zwalniając obroty
śmigieł zawieszających i pchających. Wkrótce na wysokości mniejszej niż sto
metrów wynurzył się zza chmur, które go zasłaniały, po raz pierwszy się ukazał.
Przeciwnie do tego, co działo się zazwyczaj, ci dzicy tubylcy ujrzeli w nim
niebiańską istotę, która specjalnie zeszła, by złożyć hołd królowi Bahadu.
Wybuchło nieopisane uniesienie, nie kończące się wołania, hałaśliwe błaga-
nia, ogólne modły skierowane do tego nadprzyrodzonego skrzydlatego rumaka,
co przybywał z pewnością, aby zabrać ciało nieżyjącego władcy i zanieść je do
dahomejskiego nieba.
W tejże chwili spod szabli minghana potoczyła się pierwsza głowa. Potem
setki innych więzniów zostały przyprowadzone przed straszliwych katów.
Nagle z  Albatrosa padł strzał. Minister sprawiedliwości przewrócił się twa-
rzą do ziemi.
 Dobry strzał, Tom!  powiedział Robur.
 Och!. . . W tłum!  odparł Turner.
Reszta załogi, uzbrojona jak on, gotowa była dać ognia na pierwszy znak in-
żyniera.
Ale w tłumie nastąpiła zmiana. Zrozumiano, że ten skrzydlaty potwór nie był
przyjaznym duchem  był duchem wrogim dla dobrego dahomejskiego ludu.
Toteż gdy minghan upadł, ze wszystkich stron podniosły się wołania o zemstę.
Niemal natychmiast nad równiną wybuchła strzelanina.
Pogróżki te nie przeszkodziły  Albatrosowi zejść na wysokość mniejszą niż
sto pięćdziesiąt stóp. Uncle Prudent i Phil Evans, niezależnie od uczuć, jakie ży-
wili w stosunku do Robura, mogli się tylko przyłączyć do równie humanitarnego
czynu.
94
 Tak! Uwolnijmy więzniów!  zawołali.
 Taki też mam zamiar  odrzekł inżynier.
I dwustrzałowe karabiny  Albatrosa w rękach dwóch towarzyszy i załogi
statku rozpoczęły salwowy ogień, przy czym ani jedna kula nie marnowała się
w tej ludzkiej masie. Nawet działko pokładowe, ustawione niemal pionowo, po-
słało przy tej sposobności kilka kartaczy, które dokazały cudów.
Więzniowie natychmiast, nie rozumiejąc niczego z tej odsieczy nadchodzącej
z niebios, rozerwali więzy, podczas gdy wojownicy odpowiadali na ogień statku
powietrznego. Tylne śmigło dosięgła jedna z kul, inne zaś trafiały w sam kadłub.
Mało brakowało, a ukryty w głębi kajuty Frycollin zostałby raniony kulą, która
przeszła przez ściany nadbudówki.
 Ach! Jeszcze im mało!  wykrzyknął Turner.
Po czym zszedł do schowka z amunicją i wrócił z tuzinem ładunków dyna-
mitu, które rozdał swoim kolegom. Na znak Robura zostały one wyrzucone nad
pagórkiem, a uderzając o ziemię, wybuchły jak małe pociski.
W jakiejż rozsypce uciekał król ze swym dworem, armią, poddanymi, zdję-
ci przerażeniem, które aż nadto usprawiedliwiała podobna interwencja! Wszyscy
szukali schronienia pod drzewami i nikt nie myślał o pościgu za uciekającymi
więzniami.
Tak oto zakłócono uroczystości na cześć nowego władcy Dahomeju, A Uncle
Prudent i Phil Evans musieli wreszcie uznać zalety pojazdu i zasługi, jakie mógł
oddać ludzkości.
Po tym wszystkim statek wzbił się na średnią wysokość, przeleciał nad Widah
i wkrótce zniknęło w dali to dzikie wybrzeże odgradzane przez wiatry południo-
wo-zachodnie nieprzebytą falą przybojową.
 Albatros szybował nad Atlantykiem.
Rozdział trzynasty
w którym Uncle Prudent i Phil
Evans przebywają cały ocean nie
zapadając na chorobę morską.
Tak, Atlantyk! Spełniły się obawy dwóch towarzyszy. Nie wydawało się zresz-
tą, żeby Robur odczuwał najmniejszy niepokój wkraczając nad ten rozległy ocean.
Ani on się tym nie przejmował, ani jego ludzie, którzy musieli być przyzwyczaje-
ni do podobnych przelotów. Wrócili już spokojnie na swoje miejsca. Ich snu nie
mącił żaden koszmar.
Dokąd zdążał  Albatros ? Czy miał, jak to zapowiedział inżynier, polecieć
dalej niż dookoła świata? W każdym razie podróż ta musiała się gdzieś skończyć.
Nie do pomyślenia było, żeby Robur spędził życie w powietrzu na pokładzie stat-
ku i nigdy nie wylądował. Jakże by odnowił zapasy żywności i amunicji, nie mó-
wiąc o płynach koniecznych do działania maszyn? Musiał mieć jakieś ustronie,
miejsce odpoczynku  nieważne, jak je nazwiemy, w nieznanym i niedostępnym
miejscu globu, gdzie  Albatros mógł się zaopatrywać. Zerwał wszelką łączność
z mieszkańcami Ziemi  zgoda! Ale nie ze wszystkimi punktami na powierzchni
naszej planety!
Jeśli tak było, to gdzie ten punkt leżał? Co skłoniło inżyniera do wyboru te- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl