[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jest popołudnie, ale stawy zesztywniały mi tak nieznośnie, że musiała minąć doba z okładem,
może nawet dwie. W takiej sytuacji nie mam jak się dowiedzieć, którzy trybuci przeżyli atak
gończych os. Na pewno z gry odpadły Glimmer i dziewczyna z Czwartego Dystryktu. Co
jednak z chłopakiem z Jedynki, obojgiem trybutów z Dwójki, z Peetą? Czy zginęli od
użądleń? Jeżeli przeżyli, to ich dni musiały wyglądać równie okropnie jak moje. A co z Rue?
Jest tak drobna, że nawet mała dawka jadu mogłaby ją zabić. Ale gończe osy musiałyby ją
najpierw dopaść, a miała nad nimi sporą przewagę na starcie.
Usta wypełnia mi paskudny smak zgnilizny. Nie udaje mi się spłukać go wodą. Podpełzam do
wiciokrzewu i zrywam kwiat. Delikatnie wyciągam ze środka pręcik i upuszczam na język
kroplę nektaru. Słodycz rozpływa mi się po ustach, ścieka do gardła, rozgrzewa mi żyły
wspomnieniami lata, znajomego lasu i bliskości Gale'a. Odtwarzam w pamięci naszą roz-
mowę z ostatniego, wspólnie spędzonego ranka
Poradzilibyśmy sobie. Opuścilibyśmy dystrykt. Moglibyśmy uciec, zamieszkać w lesie.
Tylko ty i ja, udałoby się".
Nagle przestaję myśleć o Gale'u, przypominam sobie to, co zrobił Peeta. On...
uratował mi życie! Dopiero wtedy, gdy się ponownie zjawił, udało mi się odróżnić
rzeczywistość od zwidów wywołanych jadem gończych os. Skoro mnie ocalił, a intuicja mi
podpowiada, że tak właśnie się stało, to w jakim celu? Czy po prostu zgrywa zakochanego,
141
tak jak podczas prezentacji telewizyjnej? A może naprawdę postanowił mnie chronić? Jeśli
tak, to co robi w towarzystwie zawodowców? Nic tu nie ma sensu.
Przez chwilę się zastanawiam, co o tym zdarzeniu pomyślał Gale, a potem przestaję zaprzątać
sobie tym umysł. Z jakiegoś powodu nie lubię rozmyślać jednocześnie o Gale'u i Peecie.
Postanawiam skupić uwagę na najlepszym, co mnie spotkało, odkąd trafiłam na arenę. Mam
łuk i strzały! Okrągły tuzin strzał, jeśli liczyć tę, którą zdobyłam na drzewie. Nie dostrzegłam
na broni ani śladu trującej, zielonej mazi, ściekającej z ciała Glimmer. Mam prawo
podejrzewać, że ta substancja mogła nie istnieć, ale na pewno prawdziwe są wielkie plamy
zaschniętej krwi. Usunę je pózniej. Teraz poświęcam minutę na trening. Strzelam kilka razy
do pobliskiego drzewa. Auk bardziej przypomina broń z Ośrodka Szkoleniowego niż moją
własną z lasu, lecz to bez znaczenia. Poradzę sobie.
Dzięki łukowi patrzę na igrzyska z zupełnie innej perspektywy. Rzecz jasna, muszę
stawić czoło twardym przeciwnikom. Nie jestem już jednak tylko zwierzyną łowną, która
umyka i szuka kryjówek albo broni się rozpaczliwie. Gdyby Cato nagle wyłonił się z lasu, nie
uciekałabym, tylko strzeliła. Muszę przyznać, że z przyjemnością czekam na okazję do
starcia.
Co oczywiste, najpierw muszę odzyskać siły. Znowu dramatycznie się odwodniłam,
moje zapasy wody są na wykończeniu. Zniknęło trochę ciała, którego udało mi się nabrać w
okresie przygotowawczym w Kapitolu, poszło też parę dodatkowych kilogramów. Wystają mi
kości biodrowe i żebra, tak wynędzniała nie byłam od tamtych okropnych miesięcy po
śmierci ojca. Na dodatek muszę jakoś opatrzyć rany: oparzenia, rozcięcia i sińce, powstałe
wskutek obijania się o drzewa, oraz trzy wyjątkowo obolałe i spuchnięte guzy po użądleniu
przez gończe osy. Oparzeliny smaruję balsamem. Próbowałam wklepywać go w guzy, jednak
nic to nie dało. Mama zna dobre antidotum na jad os, to liście pewnej rośliny, które wyciągają
truciznę, ale rzadko miewa okazję do ich stosowania. Nawet nie pamiętam nazwy tego zioła, a
co dopiero mówić o jego wyglądzie.
Przede wszystkim woda, postanawiam w myślach. Polować będę w trakcie poszukiwań.
Bez trudu orientuję się, skąd przyszłam. Moją trasę wyznacza ścieżka zniszczeń, dokonanych
wśród roślinności przez ogarnięte szaleństwem ciało. Ruszam w przeciwnym kierunku, mam
nadzieję, że moi wrogowie nadal przebywają w nierealnym świecie wytworzonym z jadu
morderczych os.
Nie jestem w stanie maszerować prędko, moje stawy nie wytrzymują żadnych gwałtownych
ruchów. Wyznaczam sobie powolne tempo wędrówki myśliwego, który tropi zwierzynę. Już
142
po kilku minutach dostrzegam królika i po raz pierwszy mam okazję zapolować nowym
łukiem. Nie wychodzi mi strzał prosto w oko, ale królik i tak jest mój. Po mniej więcej
godzinie natrafiam na strumień, płytki i szeroki, w zupełności wystarczy na moje potrzeby.
Słońce silnie praży, więc w oczekiwaniu na oczyszczenie wody rozbieram się do bielizny i
brodzę w łagodnym prądzie. Od stóp do głów pokrywa mnie gruba warstwa brudu. Usiłuję
ochlapać twarz i ciało wodą, ale ostatecznie na kilka minut kładę się w strumieniu i czekam,
aż sadza, krew i częściowo złuszczona skóra z oparzeń same spłyną. Przepłukuję ubranie i
rozwieszam je na krzakach, żeby wyschło, a sama na chwilę siadam na brzegu, w pełnym
słońcu, i palcami rozplątuję włosy. Odzyskuję apetyt, więc zjadam krakersa z paskiem
wołowiny. Garścią mchu ścieram krew z mojej srebrnej broni.
Odświeżona, ponownie smaruję oparzenia, splatam włosy w warkocz i wkładam wilgotną
odzież. Słońce i tak wkrótce ją wysuszy. Najrozsądniejszym posunięciem wydaje mi się kon-
tynuowanie wędrówki pod prąd. Wolę iść w górę strumienia, bo w ten sposób mam stały
dostęp do świeżej wody, a także do korzystającej z wodopojów zwierzyny. Bez trudu ubijam
nieznanego mi ptaka, zapewne odmianę dzikiego indyka. Na pewno jest jadalny. Póznym
popołudniem postanawiam rozpalić małe ognisko i upiec mięso. Jestem pewna, że o
zmierzchu dym nie będzie widoczny, a przed nocą zamierzam wygasić ogień. Patroszę
zwierzynę, szczególną uwagę zwracam na ptaka, lecz nie dostrzegam w nim nic
niepokojącego. Po oskubaniu z piór ma rozmiary kurczaka, choć jest tłusty i jędrny. Kładę
pierwszą porcję na węglach, gdy nagle słyszę trzask
łamanej gałązki.
Błyskawicznie odwracam się w kierunku hałasu i jednocześnie przykładam do
ramienia łuk oraz strzałę. Nikogo tam nie ma, w każdym razie nikogo nie widzę. Dopiero po
chwili dostrzegam czubek dziecięcego buta, ledwie wystający zza pnia drzewa. Odprężam się
i szeroko uśmiecham. Trzeba przyznać, że umie wędrować po lesie. Jest cicha jak cień,
inaczej nie udałoby jej się śledzić mnie tak dyskretnie. Zapominam ugryzć się w język, słowa
same wyrywają się z moich ust.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]