[ Pobierz całość w formacie PDF ]
walić drągiem. Takie polowanie nie dawało mu jednak uciechy.
Za Lubickim szła jeszcze jedna ponura sława. Mówiło się, że przyjmował zamówienia na łudzi.
Przyjął zamówienie na Władka. Obiecał, że wykona je, jak tylko znajdzie okazję.
Poszedł do lasu z karabinami, pociskami, nożami, wnykami, ciepłym ubraniem, jedzeniem, wódką i
zapałkami.
Zrobił szałas ze świerczyny, rozpalił ognisko, napił się wódki i zasiadł do czekania na Stępnia. Dla
pewności wbił w ziemie widłowe podpórki. Na nich oparł karabiny. Był ciemnym durniem, więc
pomysł z czekaniem w lesie przyszedł mu do głowy jako jedyny.
Kiedyś tu musi przyjść pomyślał.
Czekał dzień, dwa, tydzień potem zamarzł.
Kiedy go odkryła zwierzyna, zostawiła po kłusowniku mniej więcej tyle, ile zostało po Trzymce.
Od tego wypadku ludzie już nie nastawali na życie Stępnia. Czekali na odejście zimy i przyjście
wiosny.
Zima zamroziła im głowy. Niedobrego z tego nie wyszło. Przyjdzie wiosna myśleli świat się
odmieni, strzeli w górę słoneczko i wszystko pójdzie tępiej.
Wkrótce doczekali się. Przyszła wiosna. Odmieniła Będków gruntownie.
Odmieniła go w rwąca rzekę.
A było tak:
Zniegi schodziły od marca. Niespiesznie, po Bożemu. Aż przyszło niemiłosierne słońce. Zniegi
stajały w oczach. Wolbórka nie dała rady pomieścić takiej wody. Odpuściła ją na powrót w rowy i
rzeczeńki, ale i te nie zdzierżyły. Rozesłały wodę po połach, wsiach i miasteczkach.
Piękne położenie Będkowa w jednej chwili stało się jego katastrofą. Woda nie miała gdzie
odpłynąć. Poszła ulicami, uliczkami, zakamarkami, a kiedy oparła się o wzgórze wróciła. Od tej
chwili zaczęła się podnosić. Zatrzymała się na wysokości dwóch metrów. Takiego wzrostu nie miał
nikt w miasteczku.
Ludzie i tym razem zjednoczyli się w nieszczęściu. Nie było wprawdzie w nich takiego ognia jak
przy walce z zimą, ale starczyło na byle jaką obronę. Ocalały dobytek wyprowadzili na wzgórze.
Tam zbudowali miasteczko.
Ale jeszcze nim to uczynili, pogodzili się ze zwierzyną leśną.
Przypłynęło tego kilkadziesiąt sztuk. Tyle ocalało z żywiołu i pamiętnej bitwy. Niektóre nosiły na
sobie ślady tamtych wydarzeń niedoschnięte blizny, puste oczodoły, krzywo pozrastane nogi.
Czego nie zrobiła zima, tego dokonała wiosna. %7ładna niezgoda nie wchodziła w grę. Wzgórze było
teraz wyspą. Ludzie i zwierzęta wiedzieli to dobrze. Rozpoczęli wspólne życie, unikając wchodzenia
sobie w drogę. Zwierzęta poszły skubać pierwszą trawę, zaś ludzie zabrali się do budowania.
Postawili miasteczko z czego się tylko dało z desek, papy, blachy falistej, eternitu, gałęzi i gliny.
Rosły domki jeden za drugim. Z czasem zaczęli się nawet prześcigać w wymyślności kształtów i
zastosowań. Budowali całe zagrody z oborami dla zwierząt i budami dla psów. Przyklejali do nich
mniejsze budynki, a do tych jeszcze mniejsze. Zamieszkiwały je zgodnie z przeznaczeniem świnie,
kury i kaczki. Z nadgorliwości zbudowali za dużo. Do tych nadliczbowych budynków wprowadziły
się wkrótce zwierzęta z lasu.
Tymczasowość nie chciała przegrać z odwieczną cechą ludzkiego rodu potrzebą konkurowania.
Pod siekiery i piły poszła większość drzew na wyspie. Ostały się jedynie mocarne dęby. Z gałęzi
ludzie wyplatali płotki, te przystawiali do ścian swoich nowych zagród i oblepiali gliną. Formowali
ją w artystyczne wzory, porównywali potem, który ładniejszy.
Pieńki rąbali na szczapy. Nocą płonęły ogniska.
Największe nieszczęście dotknęło kościółka. Nie wiadomo jaki idiota postawił go kiedyś w
rozwidleniu rzecznym. Wojsko zdążyło wprawdzie przypłynąć łodziami, wymontować organy, ołtarz
i drogę krzyżową, ale reszta poszła pod wodę.
Ksiądz nie chciał się schronić w Piotrkowie. Został na wzgórzu, z ludzmi. Wybudowali mu za to
okazałą plebanię, postawili dach nad organami i ołtarzem.
Zaczął odprawiać pod niebem. Głosy niosły się nie gorzej niż w kościele. Tylko na organach nie
miał kto grać.
Władek Stępień odsunął się od pospólstwa. Dowiedział się o Lubickim i o zamówieniu, jakie złożyli
ludzie. Swoją chatę wybudował daleko od nich, na drugim krańcu wyspy. Nie chciał rozmów i
wyjaśnień. W tej sprawie napotykał wzajemność.
Mijały dni, a woda nie odchodziła. Ludzie w nowym miasteczku okrzepli. Popatrywali wprawdzie
tęsknie w kierunku Będkowa, ale wracali zaraz do wyspiarskich zajęć.
Karmili bydło, wyrabiali sery i masło, wypiekali chleb, prowadzili handel. W cenie był cukier, bo
można go było przerobić na bimber. Ten dopiero stawał się cennym towarem... Za butelkę można
było dostać na targu co się chciało. Targ wyznaczyli na poniedziałek. Taki dzień impasował, bo
przypominał targi w Ujezdzie. Sprzedawali sobie konie, krowy, owce, cielęta, świnie, zamieniali się,
odprowadzali zwierzęta na bok, cieszyli się przez tydzień, odsprzedawali z zyskiem w następny
poniedziałek.
Co trzy dni przypływało wojsko z prowiantem. Wypytywali o chorych, ale na wyspie panowało
zdrowie. Mierzyli potem wodę wodometrem. Nie odpływała. .
[ Pobierz całość w formacie PDF ]