[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wykopali doły o obwodzie mnie więcej półtora metra. Zasadzili również dwie wiśnie, na
dodatek wiśni zasadzonych przez Eda wiosną.
Przez tydzień moi goście i ja gotujemy, jezdzimy do Arezzo i do Perugii, spacerujemy,
kupujemy szaliki i prześcieradła na targowisku w Camucii i nadrabiamy braki w bieżącej
znajomości spraw i plotek rodzinnych. Ed przyjeżdża w samą porę, żeby być ma kolacji
pożegnalnej, obficie zakropionej kilkoma butelkami Brunelle, które mój siostrzeniec kupił w
Montalcino, a potem goście pakują się i pakują (tyle tu było do kupienia) i wyjeżdżają.
Mieli ciepły maj, w czerwcu padają deszcze. Wspaniale rozkwitłe róże chwieją się i
zginają w podmuchach wiatru. Wybiegamy z łopatami, podpieramy je, mokniemy. Ed kopie,
ja ścinam martwe kwiaty, przycinam niektóre, za wysokie gałązki, podkarmiam krzewy
środkiem użyzniającym, chociaż boję się, że przez to będą jeszcze bardziej wybujałe. Biorę
do domu naręcze białych róż, które tak kwitną, że na krzewach są gotowe bukiety.
W domu prasujemy nasze letnie rzeczy, układamy i ustawiamy to, co zostało
przełożone czy przesunięte, kiedy zadomowiło się tu tyle osób. Raz, dwa, trzy wszystko
wraca na swoje miejsce. Wydaje się, że sezony minęły od tamtego czerwca, kiedy
przyjeżdżając zastałam drabiny robotników, rury, druty, gruz i kurz wszędzie. Teraz po prostu
zaczynamy mieszkać.
Pożywna zupa jarzynowa w deszczowe wieczory. Wędrówki drogą rzymską do
miasteczka po ser i arugulę, i na kawę. Wiśnie Marii Rity zawsze są najlepsze; jemy kilogram
wiśni co dwadzieścia cztery godziny. Oczyszczanie ziemi o wiele już łatwiejsze niż dawniej -
usunięcie pniaków i korzeni ze wszech miar się opłaciło, kamienie już tak nie latają, kiedy
kosiarka przedziera się przez zielsko. Ileśmy kamieni podnieśli? Czy dosyć, żeby wystarczyło
na zbudowanie domu? Nocą na terasach migoczą robaczki świętojańskie, w
pastelowoniebieskie świty latają kukułki (dlaczego nie kukają?). Jakiś ptak śpiewa cyt, cyt! .
Dudki w strojnym egzotycznym upierzeniu nie mają nic lepszego do roboty niż dziobanie
piachu. Długie dni są pełne ptasich piosenek zamiast dzwonków telefonu.
Sadzimy jeszcze więcej róż. W tej części Toskanii róże kwitną szczególnie
malowniczo. Wprost przelewają się w prawie każdym ogrodzie. Wybieramy gatunek Paul
Nyron o płatkach ciepłoróżowych, namarszczonych jak spódniczka baletnicy, i
nadzwyczajnym zapachu róży połączonej z cytryną. I muszę mieć dwa krzewy róż
bladoróżowych, rozkwitających do wielkości piłki tenisowej, zwanych Donna Marella
Agnelli. Ich zapach mi przypomina, jak tuliła mnie do siebie Delia, jedna z przyjaciółek mojej
babci. Delia nosiła ogromne kapelusze i była kleptomanką, ale nikt nigdy tego nie poruszał,
bo jej mąż mógłby umrzeć z zakłopotania. Ilekroć zobaczył w domu coś nowego, domyślał
się, z którego sklepu to pochodzi, wstępował tam i mówił: Moja żona zapomniała zapłacić za
to... Wyszła z tym bezwiednie, uprzytomniła sobie wczoraj wieczorem. Ile jestem winien? .
Więc może ona swoje pudrowo-różane perfumy też kradła.
- Nie zasadzajcie żadnych Róż Pokoju - odradzała nam znajoma znawczyni. - Są takie
stereotypowe.
Ale są także olśniewające, i nie tylko. Ich kolory: waniliowy, kremowy,
brzoskwiniowy i róż, jak rumieniec są odbiciem kolorów naszego domu. Ich miejsce jest
właśnie w tym ogrodzie. Zasadzam kilka krzewów. Zeszłoroczne róże herbaciane rozkwitają.
Jaskrawość przepysznie podkreśla ich piękną nieregularność. Teraz mamy rząd róż
przetykany lawendową wzdłuż całej alejki prowadzącej pod górę do domu. Skłonna jestem
uwierzyć w aromaterapię. Kiedy idę przez fale tej woni, nie mogę jej nie wdychać głęboko,
nie poddać się zalewowi błogości.
Nad szczytem i dolnymi stopniami schodków prowadzących na frontową terasę
pozostała stara żelazna pergola. Dwa lata temu posadzony jaśmin oplata żelazne poręcze.
Teraz decydujemy się na jeszcze jeden długi rząd róż po drugiej stronie alejki i na pergole nad
jej końcem. To przywróci wrażenie pierwotnej pergoli z różami, która tu była, kiedy po raz
pierwszy zobaczyliśmy ten dom.
Tylko że zamiast rekonstrukcji tamtej długiej i ciągłej, chcemy krótką, obramowanie
tylko perspektywy szerokiej alejki.
Do tego drugiego rzędu wybieramy trzy gatunki róż: mlecznie różową Queen
Elizabeth, aksamitnie czerwoną Abe Lincoln (w tej szkółce ogrodniczej wymawiają: Ebej
Linkonej) - przyjemnie myśleć, że tych dwoje mocnych znalazło się przy naszej alejce. I
trzeci gatunek, mój ulubiony, Gioia, Radość, który zmienia kolor: pąki są perłowe, a rozkwitłe
kwiaty słomianożółte, przy czym niektóre płatki jeszcze mają żyłki i brzeżki różowawe.
Zasadzamy też więcej róż morelowych jak brzask, i róże Pompidou, żółte jak światło na
skrzyżowaniach, i gatunek zwany Papież Jan XXIII. Tyle osobistości kwitnących w naszym
ogrodzie. Nie mogę się oprzeć pokusie i wybierani ponadto jeden krzew róż dymnie lila, róże
w sam raz do ręki nieboszczyka w trumnie.
Odwiedzamy pewnego fabbro, kowala w kuzni tuż nad rzeką w Comucii. Kiedy z nim
rozmawiamy, przebiegają jego dwaj synkowie. Korzystają z okazji, żeby przyjrzeć się
dziwacznym cudzoziemcom z bliska. Starszy, może dwunastoletni, ma niesamowite oczy:
lodowatozielone. Jest mały i bardzo opalony. On gapi się na mnie, a ja wprost muszę gapić się
na niego. Brak mu tylko kozlej skóry i fujarki. Fabbro też ma zielone oczy, ale
zwyczajniejsze. Już odwiedziliśmy kilku innych fabbro. Kowalstwo najwidoczniej pociąga
mężczyzn szczególnie żarliwych. Ta kuznia jest z jednej strony cała otwarta, więc powietrza
w niej nie zatruwa sadza jak w większości kuzni. On sam pokazuje swoje wyroby: pokrywy
na studnie, pokrywy na włazy, ruszty, rzeczy praktyczne. Myślę o tamtym zadumanym
fabbro, pierwszym, którego poznaliśmy - jak chodził po swoim własnym świecie zasmolonej
kuzni, jak głaskał spiralny uchwyt pochodni, archaiczne laski ze zwierzęcymi łbami. Umarł
na raka żołądka. Nie zdążył naprawić naszej bramy. Nadal chybocze się ta brama i nie
zamyka, ale już przywykliśmy do jej rdzy i wygięć. Zielonooki fabbro pokazuje nam z kolei
swój ogród i swój ładny dom. Może jego synek faun kiedyś obejmie po nim kuznię.
Niektóre sprawy są bardzo łatwe. Po prostu wykopujemy dołki, wbijamy żelazne pręt i
zapełniamy dołki cementem, wybieramy pnącza różowych róż na jedną i drugą stronę pergoli,
- Jak się ten gatunek nazywa?
- Nie ma nazwy, signora. Róża i już. Bella, non? Miałam w życiu kilka ogrodów, ale
róż nigdy w nich nie sadziłam. Kiedy byłam dzieckiem, ojciec upiększył krajobraz wokół
przędzalni bawełny mojego dziadka, który zarządzał. Nastawiony jednotorowo, czemu mogę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]