[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Poganiacz zbladł, zagulgotał i runął na ziemię.
Niewolnicy i Ghanaci zaczęli opętańczo wrzeszczeć. Skuty Conan nie miał szans uwolnić się,
jednak do unieruchomienia go potrzeba było pięciu mężczyzn. Trzech następnych zaczęło
tłuc go pałkami po głowie tak, iż Cymmerianin ponownie osunął się nieprzytomny na ziemię.
Uspokajając wystraszoną klacz, Mbonani przyglądał się zimno piorunującemu atakowi
Conana.
 Cóż, przynajmniej w jednym z nich kołacze się duch  mruknął.  Do tego to biały.
Ciekawe, co tu robił?
 Wspominałem o nim wcześniej  powiedział jego zastępca.  Mamy też białą kobietę
 tÄ™ tam, panie.
Mbonani obrzucił ją oceniającym spojrzeniem.
 Dwie najlepsze sztuki w partii.  Orzekł.  Traktuj je dobrze, Zuru, jeśli nie chcesz
zaznać mojego gniewu.
Herszt łowców niewolników podjechał do dzwigającego się z ziemi Conana, którego twarz
ociekała krwią. Gdy Conan podniósł na Mbonaniego spojrzenie zalewanych krwią oczu, ten
wymierzył mu cios batem.
 To za zabicie mojego człowieka, biały psie!  warknął.
Conan nie krzyknął ani nawet nie skrzywił się. Przyglądał się handlarzowi niewolników
zimnym, pełnym niepohamowanej wrogości wzrokiem. Mbonani wykrzywił usta w wilczym
uśmiechu, obnażając białe zęby.
 Podoba mi się twoja hardość, biały człowieku  powiedział.  Jeśli ją zachowasz,
Amazonki zapłacą za ciebie dobrą cenę. Ruszamy!
Eskortowany przez bandę poganiaczy podwójny szereg jeńców ruszył ze szczękiem kajdan
duktem do Gamburu.
Conan maszerował razem z pozostałymi niewolnikami. Jego stalowe siły pozwalały mu
znosić upał, pragnienie, dokuczliwe muchy i piekące słońce. Zastanawiał się, co stało się z
Koroną Kobry. W pewnej chwili zauważył charakterystyczne wybrzuszenie jednego z juków
przy siodle Zuru. Oczy Conana zabłysły posępnym zadowoleniem. Chociaż pomagier herszta
łowców niewolników płaszczył się przed swoim panem, to najwyrazniej nie był pozbawiony
własnych ambicji.
Poganiacze wyprowadzili jeńców z dżungli na trawiaste stepy. Następnego dnia póznym
popołudniem w promieniach zniżającego się słońca na horyzoncie ukazały się kamienne
budowle Gamburu.
Conan bacznie przyglądał się miastu. W porównaniu z wystawnym Aghrapur, stolicą
Turanu, czy nawet z Meroe, siedzibą króla Kush, Gamburu nie imponowało. Jednak w krainie,
gdzie domy miały przeważnie postać krytych strzechą, przysadzistych cylindrów z
wysuszonego mułu, mogło uchodzić za metropolię. Miasto otaczał niski mur z ułożonych bez
zaprawy kamiennych bloków, mniej więcej dwukrotnie wyższy od dorosłego człowieka. Krąg
murów przerywały cztery bramy z wieżami strażniczymi, po dwie na każdą. W ścianach wież
znajdowały się szczeliny dla łuczników. Skrzydła wrót wykonano z potężnych drewnianych
kłód.
Conan zanotował sobie w pamięci architekturę kamiennych bram. Częściowo zbudowano
je ze zwykłych polnych głazów, ociosanych z grubsza, by pasowały do pozostałych, lecz inne
kamienie, wyglądające na bardzo stare, były obrobione bardzo starannie. Gdy Mbonani
wprowadził przez zachodnią bramę szczękającą kajdanami kolumnę, Conan spostrzegł, że
podobna dwoistość cechuje także miejskie budowle. Większość stanowiły kryte strzechą,
dwukondygnacyjne domy. Partery przeważnie wybudowano ze starych, równo obrobionych
kamieni, podczas gdy kamieniarka pięter była nowsza i prymitywniejsza. Powierzchnie
niektórych ze starych kamieni pokrywały fragmenty płaskorzezb, przedstawiających
zmarszczone, demoniczne twarze. Równie często, jak w prawidłowej pozycji, osadzono je w
murach bokiem lub do góry nogami.
Conan doszedł do wniosku, że miasto to wybudował jakiś pradawny, być może przedludzki
lud. Stulecia pózniej gród odziedziczyli jego obecni mieszkańcy. Przebudowując stare budynki
i stawiając nowe, wykorzystano powtórnie szczątki dawnych gmachów, nieumiejętnie
naśladując kunszt poprzedników.
Na pozbawionych bruku ulicach kopyta klaczy Mbonaniego wzbijały obłoczki kurzu.
Posuwając się naprzód, Conan nieustannie rzucał spojrzenia na boki. Szybko zauważył, że
wśród mieszkańców miasta role obu płci były odwrócone. Wysokie, władcze kobiety, strojne
w sznury paciorków, bransolety oraz wetknięte w pióra włosy i toczki z lwiej skóry, stąpały
dumnie jak wielkie czarne pantery. O ich obnażone uda klaskały spiżowe miecze. Mężczyzni
zaś  zbieranina zaniedbanych, smętnych Murzynów, o pół głowy niższych od kobiet 
zajmowali się tak niegodnymi zajęciami, jak zamiatanie ulic i robienie zakupów.
Kolumna dotarła do bazaru, potem, gdy niewolnicy minęli targowisko, poprowadzono ich
szeroką aleją na centralny plac miasta. Do kwadratu otwartego terenu o boku długości
strzału z łuku, przylegał pałac królewski  wiekowa, lecz wciąż imponująca budowla z
czerwonego piaskowca. Po obu stronach pałacowej bramy wznosiły się masywne,
przysadziste figury z tego samego kamienia. Ząb czasu tak bardzo nadgryzł posągi, że tylko
po proporcjach przedstawionych postaci można było stwierdzić, iż nie są to ludzie. Być może
figury przedstawiały sowy lub małpy, lub też jakieś nieznane potwory przedludzkiej ery.
Uwagę Conana przykuło osobliwe zagłębienie w środku placu. Płytki dół o średnicy
trzydziestu kroków obramowany był szeregiem koncentrycznych stopni, przypominających
rzędy kamiennych ław amfiteatru. Spód zagłębienia wysypany był piaskiem i w środku rosła
kępa osobliwych drzew.
Conan jeszcze nigdy podczas swoich podróży nie widział podobnej areny. Dane mu było
rzucić na nią okiem tylko przelotnie, ponieważ pogoniono go wraz z pozostałymi więzniami
do zagrody dla niewolników, gdzie spędzili noc pod silną strażą. Jedno spojrzenie wystarczyło
jednak, by Cymmerianin dostrzegł niepokojący szczegół. Wokół pnia jednego z dziwnych
drzew bielały rozrzucone na żółto brązowym piasku gołe kości. Bez wątpienia ludzkie&
Conan rozmyślał nad tym faktem siedząc w zagrodzie dla niewolników. Wiedział, że
Argosańczycy z Messancji rzucali czasem zbrodniarzy na pożarcie lwom, jednak z niecki na
środku centralnego placu Gamburu lew bez trudu skoczyłby na ławy dla widzów. Zagłębienie
było dla lwów za płytkie.
Im dłużej Conan rozmyślał nad tym widokiem, tym większy czuł niepokój.
ROZDZIAA 13
KRÓLOWA AMAZONEK
Pomarańczowy płomień świtu rozgorzał nad przysadzistymi wieżami miasta Amazonek.
Zjawisko to nie trwało długo, ponieważ w tropikach słońce wznosiło się nad horyzont prawie
prostopadle. Z nadejściem świtu Conana, Chabelę i innych niewolników wygnano z zagrody i
popędzono na targowisko. Tam jednego po drugim rozdziewa  no ich i prowadzono na
podest, by zaprezentować kupującym. Po zaciętych targach nabytych niewolników
odprowadzano na bok.
Kupującymi były same kobiety. Wysoki, szczupły Mbonani stał z boku. Z twarzą zastygłą w
obojętnym wyrazie przyglądał się, jak nabywczynie targują się z jego zastępcą Zuru.
Kiedy nadeszła kolej Chabeli, spąsowiała dziewczyna usiłowała zakryć dłońmi swoją nagość.
Zuru zmusił ją do zwrócenia twarzą do kupujących i zaczął przyjmować oferty.
 Pięć piór!  padła oferta z zasłoniętej woalami lektyki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl