[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bagażem.
Obsługa w postaci bardzo grzecznej i sympatycznej pani zapragnęła obejrzeć zawartość
mojej torebki. Nie miałam nic przeciwko temu, ale życzenie mnie zdziwiło. Po dłuższej
chwili dopiero zorientowałam się, iż padam ofiarą akcji antyterrorystycznej, mogłabym mieć
broń i porwać samolot. Ewentualność zainteresowała mnie od razu, żadnego porywania,
stanowczo chciałam wylądować w Warszawie, wzięłam udział w rozważaniach, co może być
niebezpieczne, a co nie. Moje nożyczki do manikiuru na przykład, wożone w kosmetyczce,
niby małe, ale bez trudu da się nimi pilotowi odciąć ucho. Torbę miałam tylko podręczną,
niczego nie oddawałam na bagaż i od razu pojawiła się zgryzota, w Krośnie kupiłam kieliszki,
szkła przewozić nie wolno, nie dość na tym, posiadałam także wielki fajansowy garnek, w
którym gotowałam sobie wodę na herbatę, gruby, ciężki i z uchem. Co z tym fantem zrobić?
 Garnek nie  powiedziałam stanowczo.  Ten garnek niech mi pani zostawi,
przyłożyć nim komuś w łeb i efekt murowany. W razie gdyby się tu objawił jakiś porywacz,
wkroczę do akcji, bo mi bardzo zależy na Warszawie. Rąbnę od tyłu w potylicę.
Pani z obsługi ujrzała we mnie sprzymierzeńca i machnęła ręką na mój stan posiadania.
Poleciałam ze wszystkim, porywacza, chwalić Boga, nie było.
Na wyścigi zdążyłam śpiewająco i zagrałam triple. Na wszelki wypadek wyjaśnię, co to
jest, bo nie gracze, których, mimo wszystko, jest więcej niż graczy, mają prawo tych rzeczy
nie pamiętać. Otóż tripla są to konie wygrywające w trzech kolejnych gonitwach, należy
odgadnąć, który będzie pierwszy w gonitwie na przykład trzeciej, czwartej i piątej. Może być
także pierwsza, druga, trzecia albo szósta, siódma i ósma, obojętne, można grać również
wszystkie triple jak leci, zawsze składając te gonitwy po trzy.
W skład jednej z tripli owej soboty wchodziła imienna gonitwa klaczy, nie pamiętam już
jaka, ale szła w niej absolutna faworytka całego toru, niejaka Implozja. Na Implozji, klaczy
dotychczas nie pobitej, jezdził Mełnicki, który chyba akurat wyjechał. Nie było go w każdym
razie i zamiast niego miał jechać Filipowski. Wśród licznych rozważań pomyślałam, że
Filipowski tak jak Mełnicki nie pojedzie, to mowy nie ma, Mełnicki, pierwszy dżokej toru,
jezdził genialnie i nikt mu nie dorównywał, Filipowski pojedzie gorzej, może popełni jakiś
błąd, o co w takiej kupie koni nietrudno, na wszelki wypadek zatem należy zagrać coś
jeszcze. Pytanie co?
Obejrzałam program z uwagą, szło tych klaczy może dziewięć, a może jedenaście, też nie
pamiętam. Wszystkie dobre i mniej więcej jednakowe, wszystkie miały szansę. Postanowiłam
dać sobie spokój z końmi i zagrać na jezdzców, kto ostatnio leci do przodu& ? Warsztocki!
Bardzo dobrze, dostawię do Implozji Warsztockiego na Alpinie.
Tak uczyniłam, po czym okazało się, że miałam jasnowidzenie, Filipowski popełnił nawet
dwa błędy, w ostatniej chwili poszedł na duże koło, nie zdołał tego nadrobić i był drugi o
krótki łeb. Wygrała Alpina, a na niej rozszalały Warsztocki, który chyba chciał dostać
kontrakt do Niemiec i dlatego tak się starał. Za triplę bez Implozji zapłacili dwieście
siedemdziesiąt cztery tysiące złotych i był to mój rekord życiowy. Dla porównania
komunikuję, iż za spotkanie autorskie, katorżniczą pracę, o której już pisałam, płacono wtedy
jeden tysiąc. Gdybym potrafiła nabyć samochód we własnym kraju, pewnie bym go sobie
wtedy odkupiła, ale ta umiejętność była mi niedostępna. Giełdy bałam się panicznie.
Wszyscy mnie potem pytali, skąd wzięłam Alpinę, i nikt nie chciał uwierzyć, że wcale nie
grałam Alpiny, tylko Warsztockiego. Nabrałam obaw, iż warunkiem mojego bogacenia się na
wyścigach są wczesne poranki, muszę wstawać o czwartej rano, żeby wygrać. Może były to
słuszne obawy, ale do dziś tego nie sprawdziłam, o czwartej rano wstawałam tylko na
bursztyn.
Zaniedbałam także działkę, która wlokła się za mną przez blisko trzydzieści lat i zatruwała
mi życie w rozmaitym stopniu. Ogólnie biorąc, lubię działkę. Nie tylko działkę, lubię w ogóle
ogród. Lubię kopać, sadzić, siać, nawet pielić, i generalnie grzebać w ziemi, lubię także
zbierać plony i łuskać fasolę. Nasza rodzinna działka jednakże dokopała mi potężnie,
szczególnie pod koniec swego istnienia.
Przez długi czas uprawiali ją we troje, moja matka, mój ojciec i Lucyna, potem już tylko
moja matka z Lucyną. Lucyna mieszkała prawie naprzeciwko wejścia, po drugiej stronie
ulicy, i problem komunikacji dla niej nie istniał, moja matka korzystała z mieszkania siostry i
też było to dla niej bardzo wygodne, od siebie zaś, z Niepodległości, jechała jednym
autobusem, który miał przystanek pod domem Lucyny. Sama radość. Ja jednakże, bez
samochodu, musiałam jechać już dwoma autobusami i kiedyś specjalnie sprawdziłam, podróż
na działkę ode mnie z domu trwała pięćdziesiąt minut. Nigdy w życiu nie miałam nadmiaru
czasu.
Nie miałam także kluczy. Ani do bramy, ani do furtki, ani do altanki. Do dzisiejszego dnia
w głowę zachodzę, dlaczego te piekielne baby nie dały mi kluczy, które w końcu łatwo było
dorobić, a ich brak stanowił uciążliwość potworną. Zdawałoby się, że przebywały tam
bezustannie, od wiosny do jesieni, a pomimo to jakimś tajemniczym sposobem nie trafiałam
na nie co najmniej dwa razy na trzy wizyty i nie mogłam się dostać do środka, co mnie w
końcu tak zirytowało, że prawie przestałam przychodzić. Miały o to pretensję, więc
próbowałam umawiać się konkretnie, też ze złym skutkiem. Zdobywszy samochód, przez
kilkanaście lat stanowiłam komunikację, woziłam krowie łajno i niegaszone wapno, wapno
rozsypało mi się po bagażniku, dobrze chociaż, że nie było akurat deszczu. Angażowałam się
do robót ściśle określonych, kopanie na wiosnę, zbieranie i kopanie na jesieni, na drobnostki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl