[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 zapachem Standy . W tamtych czasach nie było zbyt wiele
supermarketów i pójść do Standy to było trochę tak, jak
wybrać się do lunaparku podczas Targów Lewantu, które
odbywały się we wrześniu, zaraz po rozpoczęciu roku
szkolnego.
W supermarkecie Standy oferowano produkty, których
nie można było kupić gdzie indziej. Na przykład topione
serki w kubeczkach, o wyglądzie dość egzotycznym. Ich
nazw nie pamiętam. Ale smak, tak, smak pamiętam do-
brze; czuć w nich było szynkę, jakiś wiejski smak, o wiele
intensywniejszy niż tych trójkącików, które przyzwycza-
iłem się jeść i które były całkiem mdłe.
Trafiały się francuskie herbatniki z kremem. To był ar-
tykuł luksusowy i nie można było ich jeść jak zwykłych
115
herbatników, na przykład z mlekiem. I było jeszcze wiele
innych rzeczy, którymi wypełniało się wózek. Chciałem go
zawsze pchać sam. Wszystko to utrwaliło się w mojej pa-
mięci w nostalgicznych kolorach, jak na niektórych starych
filmach.
Sądzę, że wszyscy moi rówieśnicy lubili chodzić do su-
permarketu.
Ja lubię do dzisiaj. Są takie popołudnia, kiedy nie mogę
już znieść klientów, papierów, kancelarii, rozmów telefo-
nicznych z kolegami. Wówczas ogarnia mnie ochota, aby
wyjść do księgarni albo supermarketu. Najczęściej czekam,
aż mi przejdzie, ponieważ są nowi klienci, nowe papiery,
nowi koledzy, którzy telefonują i zawracają głowę. Czasami
jednak, kiedy już naprawdę nie wytrzymuję, wychodzę.
Niekiedy biorę samochód i jadę na godzinę lub dwie do
jednego z tych ogromnych supermarketów na peryferiach.
Daje mi to poczucie wolności: chodzę z wózkiem między
półkami i kupuję najbardziej niepotrzebne rzeczy, jakieś
dziwaczne jedzenie, książki przecenione o dwadzieścia
procent, sprzęt elektroniczny - którego pózniej nigdy nie
używam - po promocyjnych cenach. Kiedy wracam do kan-
celarii, czuję się lepiej; nie żebym rwał się do pracy, ale w
każdym razie czuję się lepiej.
Tamtego popołudnia byłem właśnie w moim ulubionym
supermarkecie, ogromnej hali na peryferiach. W miejscu
niemal nierzeczywistym.
Stałem przed półkami z egzotyczną żywnością i robiłem
zapas meksykańskich tacos, ryżu basmati, słoików z tajską
zupą, kiedy z kieszeni mojej kurtki rozległo się crescendo
dzwięków Oh, Susanna. Ostatni oryginalny dzwonek, jaki
wybrałem do komórki. Nie rozpoznałem numeru.
- Słucham?
116
- Pan Guido Guerrieri? - spytał kobiecy głos.
- Kto mówi?
- Claudia.
Już miałem powiedzieć: jaka Claudia? Ale ją rozpozna-
łem.
- Aha, cześć.
Zaraz jednak przypomniałem sobie, że nie jesteśmy
przecież na ty. Nie mam pojęcia, dlaczego powiedziałem
cześć. Zapadło milczenie.
- ...cześć.
Poczułem zakłopotanie. Nie wiedziałem, czy mam jej
mówić siostro czy ty, chociaż, skoro powiedziałem cześć, w
jakiś sposób zdecydowałem się już na to drugie. Chyba
czasami mam kłopoty z komunikowaniem się z ludzmi.
Wybrałem formę nieosobową. Typową dla nieprzystoso-
wanych społecznie. Tych, którzy kiedy spotkają na ulicy
kogoś, do kogo nie wiedzą, jak się zwracać, mówią serwus.
- Wszystko w porządku? Coś nowego?
- Dzwoniłam do kancelarii i powiedziano mi, że wy-
szedłeś. Przypomniałam więc sobie, że dzwoniłeś już do
mnie na komórkę i że zapisałam w pamięci twój numer.
Przeszkadzam ci?
Cóż, zajmuję się właśnie delikatną sprawą międzynaro-
dowego handlu sajgonkami, ale spróbuję znalezć dla ciebie
trochę czasu, siostro.
Nie przeszkadza mi oczywiście.
Powiedziała, że nazajutrz poprowadzi trening sztuki
walki. Jest otwarty dla publiczności i jeśli mam ochotę
zobaczyć, co to takiego, mogę przyjść. To w pobliżu więzie-
nia. Ona i jej uczniowie będą tam między szóstą a dziewią-
tą wieczorem.
Byłem zdziwiony, ale zapewniłem, że przyjdę. Powie-
działa: zgoda i zakończyła rozmowę. Nawet się nie poże-
gnała.
117
Następnego popołudnia wyszedłem z kancelarii o wpół
do siódmej, przełożywszy spotkanie z klientem, który miał
mi zapłacić, więc skwapliwie się zgodził. Postanowiłem
pójść piechotą, chociaż było dość daleko, i kwadrans po
siódmej byłem już pod wskazanym adresem. Była to szkoła
tańca, jogi, rzeczy w tym stylu. Nazywała się Corpopsiche i
wchodząc, pomyślałem, że obejrzę coś egzotycznego, w
stylu zen: medytacja, łagodne ruchy i orientalna wrażli-
wość. Nie przepadałem za takimi rzeczami.
Pomyślałem z lekką irytacją, że marnuję w ten sposób
popołudnie. Uznałem więc, że zostanę nie dłużej niż pół
godziny, żeby nie robić przykrości Claudii. Potem się poże-
gnam i wrócę do kancelarii, może nawet zadzwonię po
taksówkę, żeby dojechać jak najszybciej.
W sali był parkiet, lustro zajmujące całą ścianę, poręcz
do tańca klasycznego. Dokładnie to, czego się spodziewa-
łem, kiedy zobaczyłem szyld. Stało trochę ławek, zajętych
przez jakichś dziesięciu widzów. Zająłem jedno z nielicz-
nych wolnych miejsc.
Było wprawdzie tak, jak oczekiwałem, ale to, co się dzia-
ło na parkiecie - czyli trening - okazało się czymś zupełnie
innym. Uczestniczyło w nim około dwadzieściorga
uczniów, niemal samych chłopców. Mieli na sobie czarne
płócienne spodnie, białe podkoszulki z krótkimi rękawami
i czarne skarpetki. Siostra Claudia ubrana była podobnie, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl