[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nianą spódnicę kończącą się nad kolanami. Stroju dopełniały czółenka z brązowej skóry na wysokich
obcasach i szeroki pasek.
- Proszę wejść - powiedziała. - Nie było nikogo przed domem?
- Nikogo! O tej porze roku wcześnie zapada zmrok.
Pocałowałem ją delikatnie w usta. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do salonu. Przez wielkie
okno widać było kawałek tarasu z kamienną balustradą, na której odbijały się plamki świateł skiero-
wanych na kopułę kościoła Inwalidów.
- Co mogę podać do picia? - zapytała.
Siedziałem na jednej części narożnej kanapy, ona usiadła na drugiej, naprzeciw mnie, ściskając
kolana. Przez bluzkę widziałem brodawki jej piersi. Potem zjedliśmy kolację.
R
L
T
Przez cały czas obsesyjnie usiłowałem przypomnieć sobie w szczegółach posąg Wenus z Milo.
W szkole średniej pasjonowałem się grecką rzezbą starożytną. Najpierw odkryłem wielkość Fidiasza,
potem wdzięk postaci Praksytelesa. Wiedziałem, że mimo drobiazgowych poszukiwań nie odnaleziono
ręki posągu z Milo. Dominique ze swoimi długimi kończynami, zarazem silnymi i zgrabnymi, przy-
pominała pózne dzieła Praksytelesa. Jej zwinność wyrażała się w podwójnym ruchu: wyginając do
przodu piersi, wyginała się jednocześnie do tyłu od pasa w dół.
Od rzezbiarskich dywagacji oderwał mnie jej głos.
- Może obejrzy pan kopułę Inwalidów? - zaproponowała.
Wyszliśmy na taras. Kamienna balustrada była wystarczająco wysoka i szeroka, żeby można
było się przez nią wychylić, opierając się na przedramionach.
Przez ubranie czułem ciało Dominique.
Kopuła błyszczała w ciemności niczym gigantyczny klejnot. Wypukłe liście podkreślały reliefy.
Harmonijna kompozycja kopuÅ‚y i Hôtel des Invalides najlepiej przedstawiaÅ‚y piÄ™kno architektury mie-
rzącej wysoko, a zarazem mocno umocowanej na ziemi. Widok zapierał dech w piersiach.
Lewą ręką objąłem Dominique w talii. Moja dłoń znalazła miejsce, gdzie kończyła się bluzka,
tuż powyżej spódnicy. Gładząc jej plecy, trafiałem na wypukłości łopatek. Dominique nadal podziwia-
ła widok oparta na obu łokciach. Moja ręka powędrowała do jej ramion.
Spojrzałem w lewo i doznałem dziwnego uczucia, od którego prawie zakręciło mi się w głowie.
W oddali, za Sekwaną, mogłem dostrzec wysokie dachy Luwru i jaśniejące świetliki - przypuszczalnie
akurat je czyszczono. Pod jednym z nich stała w półcieniu marmurowa Wenus z Milo. Nie mogłem jej
tam zobaczyć, bo stała jednocześnie przytulona do mnie, żywa i ciepła.
Przypomniałem sobie, jak zachwyciłem się pewnego wieczoru w Luwrze, kiedy ten posąg był
mocno oświetlony, i odkryłem, że rzezbiarz pokazał pod marmurową skórą wypukłości wszystkich
mięśni. Wcześniej bezpodstawnie sądziłem, że posąg jest gładki.
Przesuwałem powoli dłonie po ciepłym marmurze pleców Dominique w poszukiwaniu napię-
tych mięśni. Straciłem poczucie czasu. Naraz jej głos mnie otrzezwił:
- Robi się zimno. Wróćmy do środka.
Wzięła mnie za rękę, tę, którą położyłem na jej pleeach, i zaprowadziła do salonu. Było tam
kilkoro drzwi. Nie wiedziałem, którymi wyjdziemy.
- Zostaniemy tutaj - powiedziała, jakby czytała w moich myślach. - Proszę usiąść obok mnie.
Wybrała najszerszą kanapę. Najwyrazniej nie chciała mnie zapraszać do swojej sypialni.
Znów objąłem Dominique w talii. Tym razem, żeby przytulić ją do siebie. Nie protestowała.
Lekko pociągnąłem ją do tyłu, aż dotknęła głową oparcia kanapy, i zacząłem namiętnie całować.
Otworzyła usta; jej ślina i moja miały kwaskowaty smak pożądania. Dominique nie broniła się, ale
również nie przejawiała żadnej inicjatywy.
R
L
T
Niespodziewanie wsunęła jedną dłoń za moją szyję i wygięła się do tyłu. Jej piersi znalazły się
na wysokości moich oczu. Zacząłem niezdarnie rozpinać jej bluzkę. Udało mi się wyłuskać lewą pierś
sterczącą i chłodną jak marmur. Pocałowałem ją, miała gładkość owocu.
Pomału rozbierałem Dominique bez żadnego oporu z jej strony. Kiedy natrafiałem na prze-
szkody, pomagała mi je pokonać. Zdjąłem jej buty i ułożyłem ją na kanapie, z głową opartą na na ło-
kietniku.
Tamtego wieczoru kochałem się z Wenus z Milo, poznałem jej silne ramiona i boskie nogi.
*
Dominique wyszła ze mną na podest.
- Nie mogę pojechać z tobą na dół. Ktoś mógłby nas zobaczyć - wyjaśniła.
- Doskonale to rozumiem.
Spojrzałem na nią. W świetle lampy zobaczyłem spływające po jej policzkach łzy. Nie wywo-
łały żadnego skurczu twarzy, nie zmieniły jej rysów. Ciche, rzęsiste łzy.
Powstrzymałem się jednak od zapytania, dlaczego płacze.
- Nie zobaczymy się więcej - odezwała się. - Powinnam powiedzieć o tym wcześniej, ale zabra-
kło mi odwagi. Bałam się, że zepsuję ten wieczór. Tak długo na niego czekałam.
Tylko raz usłyszałem od Dominique takie słowa. Azy jak paciorki wciąż płynęły jej z oczu,
które prawie nie zamgliły się i patrzyły na mnie spokojnie.
- Mam męża. Jest pułkownikiem piechoty morskiej. Nie zdecydowaliśmy się na dzieci, bo chcę
pracować. Mąż dostał przydział do Konga. Czeka na mnie w Brazzaville. Mogę tam pracować w cen-
tralnym szpitalu wojskowym w ramach współpracy z armią francuską. Wyjeżdżam w przyszłym mie-
siÄ…cu.
Głos Dominique rwał się. Nie mogła powstrzymać łez, które spływały dwiema strużkami po po-
liczkach.
- Mam do ciebie prośbę. Chciałabym, żebyś przyjechał na ostatnie badanie kontrolne do
Val-de-Grâce.
Też się wzruszyłem. Nie wiedziałem, czy jestem w stanie mówić.
- Oczywiście, przyjadę.
Długo całowałem jej mokre usta. Z czułością i z miłością.
R
L
T
*
Na ulicy podszedłem do swojego samochodu. Powiedziałem kierowcy i oficerowi ochrony, że-
by jechali za mną, bo mam ochotę trochę się przejść.
Przystanąłem na rogu rue Saint-Dominique i odwróciłem się, patrząc z podziwem na wciąż
jeszcze oświetloną kopułę Inwalidów zwieńczoną barokową dzwonniczką.
Esplanada była pusta. Wykonałem taki ruch ręką, jakbym chciał objąć Dominique w talii.
XIX
DWA KRÓLESTWA
Pałac Elizejski funkcjonował w zwolnionym rytmie, ponieważ prezydent Lambertye udał się w
długą, prawie trzytygodniową podróż do południowo-wschodniej Azji. Nadal przygotowywałam prze-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]