[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Przepraszam, wcale nie miałem zamiaru cię budzić - powiedział Connor. - Przynajmniej
póki nie odejdę.
- Jesteś pewien, że chcesz zrobić tak, jak zamierzałeś?
- Przecież wiesz, żę muszę. Zamilkli na moment.
- Rzeczywiście. - Raphael westchnął z rezygnacją. - Musisz.
- Ale wrócę - dodał Connor po chwili. - Może nawet jeszcze dziś, póznym wieczorem.
Przynajmniej muszę spróbować jakoś się z tym wszystkim uporać.
- Nie będę się z tobą sprzeczał - odparł pojednawczo Raphael, po czym zamilkł na długo,
Connor myślał, że może śpi.
Jednak Raphael nie spał.
- Ona wie, że mam coś do załatwienia, nim ruszymy do Szkocji. Tylko tyle - zwierzył mu
się Connor. Minę miał jednak niewesołą.
- Jesteś pewien, że nic jej nie powinieneś mówić?
- Masz rację - westchnął Connor - nie jestem pewien, wiem za to, że tak mi będzie
łatwiej. %7ładnych pytań, żadnych próśb czy łez. Pojadę tam i wrócę za niecały dzień.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pomyśleli obydwaj, ale żaden nie powiedział
tego głośno.
- Wiesz, że będziemy na targu tylko przez dwa dni?
- Wrócę - powtórzył z naciskiem Connor. Raphael pokiwał głową.
- Dopilnujesz, żeby mogła zobaczyć tego lwa z menażerii?
- Dopilnuję.
- A gdyby coś mi się stało...
- Zajmiemy się nią - odparł bardzo cicho Raphael.
- Dziękuję ci za wszystko.
- Przed laty uchroniłeś mnie od stryczka, Connor - odezwał się Raphael.
- A, zdaje się, że istotnie tak było - odparł Connor. Raphael zaczął się śmiać.
Connor nie pojawił się na rannym posiłku. Wzięli w nim za to udział Raphael oraz inni
Cyganie. Rebeka zaczęła rozpoznawać ich twarze. Podano ten sam co zawsze wspaniały
gulasz i już wygaszono ognisko, ale nigdzie nie widziała Connora. Czy zachorował?
Czyżby jego rana... Serce Rebeki aż podskoczyło na tę myśl. Niemożliwe! W takim
przypadku Raphael zaraz posłałby po Leonorę.
Och, ten jego dziwny, wręcz gniewny pocałunek wczorajszej nocy! Całkiem jakby miał
być ostatni. Albo też pożegnaniem. Pamiętaj, że cię kocham, powiedział. Dlaczego miała
o tym pamiętać? Czemu nie rzekł po prostu kocham cię"?
Rebeka ze wzrastającym zdenerwowaniem przyglądała się koniom przywiązanym za
obozowiskiem. Westchnęła z ogromną ulgą, gdy zobaczyła, że i gniada klacz, i siwek
Connora wspólnie skubią trawę.
- Wziął karego konia Raphaela wyjaśniła jej Marta, zachodząc ją od tyłu. - Odjechał
przed świtem.
Słowa Marty spadły na Rebekę niczym gorący żużel. Oczywiście! Bandyci szukaliby
dwojga jezdzców, na siwku i na gniadej klaczy. Odwróciła się powoli do Marty.
- Nie martw się, Rebeko. - Cyganka kiwnęła porozumiewawczo głową. - Wiem na
pewno, że twój blondyn nigdy cię nie rzuci!
I odbiegła niezwykle uradowana.
Rebeka przez chwilę stała jak skamieniała, a potem ujrzała Raphaela i szybko podeszła
do niego, choć ledwie mogła się utrzymać na nogach, całkiem jakby grunt falował jej pod
nogami, a stopy trafiały w próżnię.
Raphael zobaczył jej pobladłą twarz i odpowiedział, nim jeszcze zdążyła zadać mu
pytanie.
- On ma coś do załatwienia, panno Rebeko - tłumaczył jej łagodnie. - On wróci...
Rebeka wyprostowała się dumnie.
- Oczywiście. Wiem o tym.
- Nic więcej nie umiem powiedzieć.
- A co tu jest jeszcze do powiedzenia? - odparła, próbując udawać beztroskę.
Nadal jednak była jak ogłuszona. Connor odjechał bez słowa pożegnania. Owszem,
mówił przedtem, że ma do załatwienia pewien interes i że potrzebne mu będzie jej
zaufanie, lecz ani razu, nawet gdy mu zdradziła, co wywróżyla jej Marta, nie wspomniał
o swoim odjezdzie. Albo milczał, albo uroczyście zapewniał ją o swojej miłości.
Duma nie pozwoliła jej zasypać Raphaela pytaniami. Na jak długo Connor odjechał?
Dokąd się udał i po co?
Poczuła, że ktoś lekko dotyka jej ramienia. Stanęła za nią Leonora z wyrazem łagodnej
troski na twarzy.
- Chodz ze mną, Rebeko, dzisiaj będę potrzebowała twojej pomocy przy chorych.
Tak, dzień szybciej jej zejdzie przy jakimś zajęciu.
- Oczywiście, Leonoro, bardzo się z tego cieszę!
19
Po siedmiu godzinach wyczerpującej jazdy wierzchem z Cambridge do Londynu jego
wygląd rzucał się w oczy. Z przykrością ujrzał swoje odbicie w witrynie księgarni
Bingham i Synowie. Był bez kapelusza, co na Bond Street prawie równało się nagości.
Spod bardzo eleganckiego surduta wyzierała podarta, zakrwawiona koszula. Solidne
buty, na pewno godne dżentelmena, były zabrudzone, a spodnie - zakurzone i wyszarzałe.
Oczy miał nabiegłe krwią, włosy - rozwichrzone. Usiłował je przygładzić, ale - jak
zwykle - nie chciały się temu poddać. Wokół siebie widział same starannie wygolone
twarze, nic jednak nie mógł poradzić na zaznaczający się już wyraznie zarost. Może
gdyby postawił kołnierz i przesłonił podbródek halsztukiem... Ech, niewiele to pomoże.
Na szyldzie widniał napis: Melbers i Green". Kimże, u licha, był Green? Czyżby
Melbers wziął sobie wspólnika? Connor nacisnął klamkę.
Na jego widok blady zaskoczony jegomość podniósł się zza biurka. Kilka szpakowatych
kosmyków sterczało mu na głowie, jakby w nich również gość budził nieufność.
Zapewne Green zburzył fryzurę, przejeżdżając odruchowo ręką po włosach podczas
pracy, domyślił się Connor. Melbers również miał taki nawyk.
- Dzień dobry - odezwał się Green całkiem uprzejmie. - Czy był pan z kimś może...
umówiony, sir?
Rozbawiło go nieco, że Green zawahał się, nim powiedział sir". Najwyrazniej Connor
wyglądał na człowieka, którego status społeczny niełatwo określić.
A potem z najwyższym zdumieniem dostrzegł na ścianach portrety.
Były trzy: istna parada wydatnych podbródków, krzaczastych brwi, falistych fryzur.
Trzech księciów Dunbrooke.
Podobizna dziadka wisiała po lewej. Wizerunek Richarda, przystojnego, lecz z odętymi
wargami, pośrodku. A ojciec spoglądał na niego z prawej, jakby zagniewany na swego
potomka.
- Czy mam przyjemność mówić z panem Greenem? - odezwał się w końcu, wracając do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]