[ Pobierz całość w formacie PDF ]

do innych. Biorę wspólne rysy, doświadczenia, których doznaliśmy razem, słabości, które
podzielamy, konwenans, człowieka dzisiejszego wreszcie, tkwiącego we mnie i w innych.
Z tego klecę portret wszystkich i nikogo. Słowem, klecę maskę, dość podobną do masek
karnawałowych, wiernych i uproszczonych zarazem, na widok których powiada się:
 Proszę, tego już spotkałem!" Kiedy portret jest skończony, jak w dzisiejszy wieczór,
pokazuję go ze strapieniem:  Niestety, taki jestem." Mowa oskarżyciela jest skończona.
Ale zarazem portret, który wyciągam do moich współczesnych, staje się zwierciadłem.
Okryty popiołem, wydzierając sobie powoli włosy, z twarzą pooraną paznokciami,
ale z przenikliwym spojrzeniem, staję przed całą ludzkością, streszczam moje hańby, nie
tracąc z oczu efektu, który wywieram, i mówiąc:  Jestem ostatni z ostatnich." Wówczas,
niepostrzeżenie, przychodzę od  ja" do  my". Kiedy dochodzę do  oto, kim jesteśmy",
figiel jest już gotów, mogę im powiedzieć ich prawdy. Oczywiście, jestem jak oni,
jesteśmy w tym samym worku. Mam wszakże jedną wyższość, wiem o tym i to pozwala
mi mówić. Widzi pan już korzyści, jestem pewien. Im bardziej się oskarżam, tym większe
mam prawo pana sądzić. Więcej jeszcze, prowokuję pana, żeby się pan osądzał sam, co
mi przynosi ulgę. Ach, drogi przyjacielu, jesteśmy dziwne, nędzne istoty i jeśli tylko na
chwilę zastanowimy się nad swoim życiem, nie brak nam okazji do zdumienia i
zgorszenia. Niech pan spróbuje. Wysłucham pańskiej spowiedzi z wielkim poczuciem
braterstwa, zapewniam pana.
Niech pan się nie śmieje! Tak, pan jest trudnym klientem. Zauważyłem to od razu.
Ale pan do tego dojdzie, to nieuniknione. Większość ludzi jest bardziej sentymentalna
niż inteligentna; można ich zbić z tropu natychmiast. Ale z inteligentnymi nie idzie tak
szybko. Dość jednak wyjaśnić im gruntownie metodę. Tego czy innego dnia, trochę dla
zabawy, trochę nie wiedząc dlaczego, siadają do gry. Pan nie tylko jest inteligentny, pan
ma szlif. Niech pan przyzna jednak, że dziś czuje się pan mniej zadowolony z siebie niż
przed pięciu dniami? Będę teraz czekał na pański list lub przyjazd. Bo pan przyjedzie,
jestem tego pewien! Zastanie pan mnie takim samym. Dlaczego miałbym się zmienić,
skoro znalazłem szczęście, które mi odpowiada? Zgodziłem się na dwoistość, zamiast nią
się martwić. Przeciwnie, rozsiadłem się w niej i znalazłem komfort, którego szukałem
przez całe życie. W gruncie rzeczy nie miałem racji mówiąc panu, że chodzi przede
wszystkim o to, by uniknąć sądu. Chodzi przede wszystkim o to, żeby można było sobie
pozwolić na wszystko, zgadzając się od czasu do czasu wyznawać w wielkim krzyku
własną nikczemność. Pozwalam sobie znów na wszystko i tym razem bez śmiechu. Nie
zmieniłem swego życia, kocham siebie nadal i posługuję się innymi. Tyle tylko, że
wyznanie własnych błędów pozwala mi iść bardziej lekko i czerpać podwójne korzyści,
wpierw z mej natury, potem z uroczej skruchy.
Od kiedy znalazłem to rozwiązanie, oddaję się wszystkiemu, kobietom, dumie,
nudzie, urazom i nawet gorączce, która, czuję to z rozkoszą, idzie w górę w tej chwili.
Panuję wreszcie, i to na zawsze. Znalazłem znów szczyt, na który wspinam się sam i skąd
mogę sądzić wszystkich. Od czasu do czasu, kiedy noc jest naprawdę piękna, słyszę daleki
śmiech i wątpię na nowo. Ale szybko obciążam wszystko, istoty i świat, ciężarem
własnego kalectwa i jestem znów odświeżony.
Będę więc czekał na pańskie hołdy w  Mexico-City" tak długo, jak będzie trzeba.
Niech pan zdejmie tę kołdrę, chcę oddychać. Pan przyjdzie, prawda? Pokażę panu nawet
szczegóły mej techniki, mam bowiem rodzaj sympatii dla pana. Zobaczy pan, jak przez
całą noc uczę ich, że są nędznikami. Dziś wieczór zresztą zacznę na nowo. Nie mogę się
bez tego obejść ani odmówić sobie tych chwil, kiedy jeden z nich wali się na ziemię, w
czym pomaga mu również alkohol, i bije się w piersi. Wtedy, mój drogi, rosnę, rosnę,
oddycham swobodnie, jestem na górze, równina rozciąga się przed moimi oczami. Jakież
upojenie czuć się Bogiem-Ojcem i rozdawać ostateczne świadectwa złego życia i
obyczajów! Siedzę na tronie pomiędzy moimi ohydnymi aniołami, na szczycie
holenderskiego nieba, i patrzę, jak idzie ku mnie, z mgieł i wody, tłum sądu ostatecznego.
Wznoszą się powoli, widzę już, jak nadchodzi pierwszy z nich. Na jego błędnej twarzy, na
wpół zasłoniętej ręką, czytam smutek wspólnej doli i rozpacz, że nie można jej ujść. Ja
zaś żałuję nie rozgrzeszając, rozumiem nie wybaczając i nade wszystko, ach, czuję
wreszcie, że jestem uwielbiany!
Tak, wiercę się, jakże mógłbym leżeć spokojnie? Muszę być wyżej od pana, moje
myśli mnie podnoszą. W te noce, w te ranki raczej, gdyż upadek następuje o świcie,
wychodzę, idę szybkim krokiem wzdłuż kanałów. W sinym niebie warstwy piór stają się
cieńsze, gołębie pojawiają się znowu, różowawe światło na wysokości dachów zwiastuje
nowy dzień mego stworzenia. Na Damraku rozbrzmiewa w wilgotnym powietrzu
pierwszy dzwonek tramwaju i wydzwania przebudzenie życia na krańcu tej Europy, gdzie
w tej samej chwili setki milionów ludzi, moich poddanych, z trudem wstaje z łóżka z
gorzkim smakiem w ustach, by iść ku pracy bez radości. Wówczas unosząc się myślą nad
całym tym kontynentem, który jest w mojej władzy, choć nie wie o tym, pijąc absynt
wstającego dnia, pijany od złych słów, jestem szczęśliwy, jestem szczęśliwy, powiadam
panu, zabraniam panu nie wierzyć, że jestem szczęśliwy, jestem śmiertelnie szczęśliwy! O
słońce, plaże, wyspy pod pasatami, o młodości, której wspomnienie przyprawia o
rozpacz!
Kładę się z powrotem, niech mi pan wybaczy. Obawiam się, że się
rozegzaltowałem; a jednak nie płaczę. Człowiek błądzi czasem, wątpi o rzeczach
oczywistych, nawet jeśli odkrył tajemnicę dobrego życia. Oczywiście, moje rozwiązanie
nie jest ideałem. Ale kiedy nie kocha się własnego życia, kiedy wie się, że trzeba je
zmienić, nie ma wyboru, prawda? Co zrobić, żeby być innym? Niemożliwe. Trzeba by być
nikim, zapomnieć się dla kogoś, przynajmniej raz. Ale jak? Niech mnie pan za bardzo nie
oskarża. Jestem jak ten stary żebrak, który pewnego dnia, na tarasie kawiarni, nie chciał
wypuścić mojej ręki:  Ach, proszę pana, mówił, nie jesteśmy zli, ale tracimy światło."
Tak, straciliśmy światło, poranki, świętą niewinność człowieka, który wybacza sobie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angamoss.xlx.pl